Przejdź do głównej zawartości

Helmut Eller. Nauczyciel wychowawca w szkole waldorfskiej.Wprowadzenie w specyfikę pracy.


Wydane przez

Oficynę Wydawniczą Impuls

Moje pierwsze spotkanie z pedagogiką antropozoficzną nie było najlepsze. Na pierwszym wykładzie z tego przedmiotu prowadzący wybrał dwie mocno wydekoltowane dziewoje i trzymając dłonie kilka centymetrów od ciała tłumaczył wszystkim istnienie aury. Tak mnie to zniesmaczyło, że na żaden więcej wykład nie poszłam. Teraz trochę żałuję, bo może podczas późniejszych spotkań była mowa o pedagogice waldorfskiej?

Na szczęście niewiedzę mogę nadrobić dzięki publikacjom Impulsu. Książka, przeczytana przeze mnie wczoraj, ukazuje praktyczną stronę bycia nauczycielem w szkole waldorfskiej i przez to wydaje mi się być bardzo ciekawą.

Jeden nauczyciel uczy 8 lat tę samą klasę. Raz na tydzień są zebrania - konferencje, na których nauczyciele omawiają swoich uczniów z innymi nauczycielami. W pierwszym roku nauki dzieci uczą się pisać litery drukowane/wielkie, w drugim małe. Lekcje odbywają się wedle klucza: część rytmiczna, powtórzeniowa, główna, pisemna, opowieściowa. Wychowawca opowiada w swojej klasie baśnie (jeśli to klasa I), legendy, bajki (klasa II), starogreckie sagi o bogach i herosach (klasa V), itp.

Wiele elementów pedagogiki waldorfskiej jestem gotowa zaczerpnąć. Doczytam sobie jeszcze o nich, dokształcę się, spróbuję dopasować to, co mnie zainteresowało do specyfiki mojej pracy. I tylko zastanawiam się, jak to wszystko funkcjonuje w polskiej rzeczywistości (bo są w Polsce szkoły tego typu), gdzie ministerstwo wyznacza podstawę programową, gdzie nauczyciele są skrupulatnie rozliczani z każdej minuty i gdzie trzeba stawiać oceny.

Bardzo podoba mi się sposób w jaki traktuję się w pedagogice waldorfskiej nauczyciela, jak postrzega się jego kontakt z uczniami. Dużo się od pedagoga wymaga, a jednak podkreśla się, że i on ma się podczas procesu nauczania uczyć, że on ma być pośrednikiem w zdobywaniu wiedzy, a nie jej autorytatywnym głosicielem. 

Czuję się zaintrygowana pedagogiką wywodzącą się od Rudofla Steinera. Gdyby, gdzieś nieopodal mnie była taka szkoła, z chęcią obejrzałabym prowadzone w niej zajęcia.

P.S. Nazwa "waldorfska" pochodzi od pierwszej szkoły dla dzieci robotników, założonej przez Rudolfa Steinera w 1919 r. przy fabryce cygar "Waldorf-Astoria" w Stuttgarcie, na zaproszenie jej właściciela Emila Molta.

Komentarze

Nemo pisze…
Też się trochę tym interesowałem, niestety szkoły tego typu, a nasze, przeciętne szkoły, to zupełnie różne szkoły :P
clevera pisze…
Uuuu, to możliwe tylko w szkołach prywatnych. W państwowych można ewentualnie wykorzystywać elementy, jeśli się uda.:))
Monika Badowska pisze…
Nemo,
ciekawi mnie jak dziec z takich szkół odnajduja się później w innych szkolnych społecznościach. I jeszcze parę innych rzeczy;)

Clevera,
też mam takie wrażenie;)
Nemo pisze…
Prowincjonalna - podejrzewam, że kiepsko. Czytałem kiedyś wspomnienia jakiegoś wychowanka Korczaka, on miał ogromne pretensje do Janusza K. Argumentował, że Korczak uczył dzieci, że gra się uczciwie, nie oszukuje, pomaga innym itp. I w niewielkiej społeczności "korczakowskiej" te zasady realnie istniały. Niestety prędzej czy później każdy wychowanek Korczaka musiał się usamodzielnić, i wtedy następował pewien dysonans poznawczy - delikatnie rzecz ujmując. Rzeczywistość "pozakorczakowa" funkcjonowała bowiem na zupełnie innych zasadach...
EwKo77 pisze…
Sama od kilku lat przechodzę fazę buntu wobec systemu, który zmusza mnie do produkowania makulatury, wciska do klasy 30 uczniów, by było ekonomicznie... Wynik jest taki, że właściwie znam tych, którzy wyróżniają się na plus lub wręcz odwrotnie ;)

We wrześniu znów dostanę uczniów, którzy mają ogromne problemy z czytaniem, rozumieniem tekstu i pisaniem (mówię nie tylko o języku, ortografii , ale też o stronie graficznej ). I nie mówię o podopiecznych z dysfunkcjami, żeby była jasność.

Gonimy w piętkę. Jak mam z nimi o filozofii gadać? O takiej jaskini platońskiej np.? Równie dobrze mogłabym rozłożyć przed nimi bloczek z chińskimi znakami. I trzeba zaczynać od podstaw. A dyrekcja ściga o opóźniania w realizowanym materiale. Zdolniejsi zaczynają się nudzić. Słabszych na zajęcia wyrównawcze nie ściągniesz - bo "to po lekcjach jest i on musiałby godzinę czekać"...

W miejscowości, w której mieszkam i pracuję, nie ma jeszcze takiej świadomości, że nauka to inwestycja, która przyniesie efekty w przyszłości. Kiedyś dziewczyny wychodziły za mąż, chłopcy szli do szkoły górniczej i tyle. A teraz wszyscy upatrują złotych gów w Anglii czy innej Holandii...

O realiach panujących w przeciętnych polskich szkołach nikt nie wspominał. To a propos "pozakorczakowskiej" rzeczywistości ;)

Przychodzisz do domu i stwierdzasz, żeś belfrem do... bani, bo tego wszystkiego nie ogarniasz. O sobie mówię :)
Monika Badowska pisze…
Nemo,
no właśnie. Intuicyjnie miałam wrażenie, że idea szkoły państwowej i szkoły funkcjonującej na zasadach pedagogiki alternatywnej, są ze sobą mocno sporne.

Ewko,
straszne to, co mówisz... Materiał uczniowski (że się tak brutalnie wyrażę) jest coraz gorszy, także i w tym, że widać najsilniej rozwarstwienie na takich, z którymi trzeba zacząć od utrwalania umiejętności pisania i czytania i takich, z którymi można spokojnie dyskutować o filozofii. Ufając w stare przysłowie: "tak krawiec kraje, jak mu materiału staje" pociesz się, że to nie Ty jesteś belfrem do bani, to uczniowie (nie wszyscy) są elementem ściągającym Cię w dół.
Nemo pisze…
No właśnie - uczniowie... Ćpają, są agresywni, coraz cześciej cierpią na poważne dolegliwości psychiczne. Często podobnie jak ich rodzice... Uczę ponad dwadzieścia lat i uchodzę - podobno - za dobrego nauczyciela. Ale bywają chwile, kiedy mam już wszystkiego dość. I także, czasem czuję się kiepskim belfrem. Chciałbym kiedyś pouczyć w szkole elitarnej, dla odmiany :) I mieć sekretarkę - mogła by nawet nie być zbyt ładna - do wypełniania dokumentacji :P
EwKo77 pisze…
Przyjęłabym chętnie sekretarza :) Ciekawy pomysł:)

Nemo, uczyłam w klasach tzw. "językowych". Polegało to na tym, że dzieciaki miały dodatkową godzinę angielskiego, co w mniemaniu ich i ich rodziców czyniło z nich geniuszy. Bo trzeba było test kompetencji przejść...

Na początku nauczyciel, któremu przypadł w udziale taki zaszczyt ;) , był wzniebowzięty... Ambitne plany, zajęcia dodatkowe i w ogóle. Z czasem... cóż... Dzieci lokalnej elity stanowiące 90% pogłowia takiej klasy, że to tak brzydko ujmę(nie mam nic do elit :)), okazały się roszczeniowe, przekonane o swej niezwykłości (przy czym przypuszczam, że daleko im do poziomu reprezentowanego przez uczniów prawdziwie elitarnej placówk - porównania nie mam, mogę gdybać). Nie zgłoszą się, nie wystąpią na akademii, nie pójdą gdzieś, bo nie. Koniec. Za to świetni byli w krytykowaniu. Uczyłam trzy takie klasy - wszystkie mogłabym tak właśnie scharakteryzować, mimo że występowały oczywiście różnice ;)


Do tego gratis: rodzice wywierajacy presję (on musi mieć szóstkę z angielskiego, bo chodzi na dodatkowe lekcje do prywatnej szkoły jezykowej. Co z tego, ze sprawdziany w zwykłym gimplu państwowym pisze na dosta ;) ). Brrr...
Sam pomysł był dobry. W praniu wyszło ...jak zawsze.

Oczywiście generalizuję, ale od głodu, wojny, zarazy i klas "elitarnych" strzeż mnie ;)
Ale Ty wspomniałeś o szkołach elitarnych, nie oddziałach specjalnych, to może tam jest faktycznie inaczej :)

Zaraz wyjdzie, że nic mi się nie podoba, a to nie tak :D

Bardzo fajnie pracuje mi się z klasami, które nie cierpią na przerost ambicji, podchodzą z entuzjazmem do tego, co robią, mają pomysły, chce się im. Tak po prostu. Wiedzę można tam przeszmuglować mimochodem, kiedy nie są świadomi tego, ze się uczą ;) Jeszcze paszcze im sieśmieją przy tym :)
I to z nimi mogę realizować jakieś projekty na lekcjach i później. Problem w tym, że takich klas jest coraz mniej. Obecnie mam jedną. Wykorzystuję ją wespół z kolegami po fachu :D Czekamy, kiedy się łebki zbuntują i odmówią współpracy z przemęczenia ;)

Dzieciaki kończą w tym roku szkołę - aż strach się bać, co będzie później.

A do pracy - przepraszam za to, co powiem - drepcze się dla tych jednostek, którym zależy. Nie zawsze im wychodzi, ale przynajmniej się im chce.
EwKo77 pisze…
Ups, widzę, że moje rozgoryczenie szkolnictwem jako takim objawia się długością komentarzy. Przepraszam :)
Nemo pisze…
EwKo - rozumiem Twoje rozgoryczenie, choć ja akurat z roszczeniową postawą dzieciaków i rodziców spotykam się okazjonalnie. Ratują mnie dwie literki przed nazwiskiem i reputacja postrachu prerii :)
Anna pisze…
Rozwazalam przedszkole i szkole waldorfska dla mojego dziecka ale jednak nie zdecydowalam sie, troche rzeczy mi przeszkadza w calej koncepcji. Ale medycyna antropozoficzna jestm IMo swietna.

Popularne posty z tego bloga

Konkurs na Blog Roku

Wczoraj ów konkurs wkroczył w kolejny etap. Za nami czas zgłaszania blogów, przed nami czas głosowania na te, co zgłoszone, a po południu 22 stycznia najpopularniejsze blogi oceniać będzie Kapituła Konkursu. Aby zagłosować na bloga, którego właśnie czytacie należy wysłać sms-a o treści E00071 (e, trzy zera, siedem, jeden) na nr 7144. Taki sms kosztuje 1,22 zł. Szczegóły konkursu: http://www.blogroku.pl/

Spacer po Sudetach, czyli kilka słów podsumowania.

Wyruszyłam ze Świeradowa Zdroju i z każdym krokiem oddalającym mnie od centrum i hałasu dobiegającego z okolicznych budów czułam się coraz lepiej. Cisza i pustka to zdecydowanie przestrzeń mi sprzyjająca. Oczy mi ciągnęło do błyszczących kamieni pod nogami, a całą sobą dostrajalam się do otaczającego mnie lasu. Im głębiej w Izery, tym więcej rowerzystów, ale urok Hali Izerskiej i obserwacja ludzi zajadających się popisowym daniem Chatki Górzystów nastrajały mnie bardzo pozytywnie. Gdy przy Stacji Turystycznej Orle okazało się, że będę spała w starym drewnianym domu, sama w wieloosobowym pokoju, uśmiechnęłam się szeroko. Obejrzałam wystawę, zjadłam niezbyt ciepłą acz smaczną zupę i zakończyłam długi dzień. Dzień kolejny okazał się być jeszcze dłuższy. W Jakuszycach o moje dobre nastawienie zadbała kawa w hotelowej restauracji i piękna droga przez las tuż za Jakuszycami. Karkonoski Park Narodowy rozpoczął się kaskada wodną, przy której można przycupnąć, by kupić bilet. Chwilę

Katarzyna Berenika Miszczuk. Tajemnica Dąbrówki

Katarzyna Berenika Miszczuk, bazując na swoich doświadczeniach z pisaniem o świecie pełnym słowiańskich bóstw, wkracza w literaturę dziecięcą. Wkroczyła właściwie książką "Tajemnica domu w Bielinach", bo ta, prezentowana przeze mnie powieść, opisująca rodzinę Lipowskich jest kontynuacją wspomnianej powyżej. I mamy otóż mamę z czwórką dzieci, która zamieszkuje wspólnie z ciotką zmagającą się z chorobą Alzhaimera w Bielinach. Wsi, o której nawet mieszkańców mówią z lekkim przekąsem - "bo wiadomo jak to u nas". Owo "u nas" oznacza bowiem tajemnicze zjawiska, niemniej tajemnicze postaci i świat nie do końca taki jaki znany jest nam powszechnie. Jest on dzielony z domownikami, biedami, błędnymi ognikami i innymi stworzeniami, o których - z dużym zapałem - czyta w Bestiariuszu ośmioletnia Tosia. Jej mama wpadła na straszny, zdaniem dziewczynki pomysł. Szuka niani, która zajmie się nią (prawie dorosłą nią!) i maleńką Dąbrówką. Tosia robi wszystko, by odstraszyć k