Przejdź do głównej zawartości

Wywiad z Marcinem Wrońskim

W wywiadzie prowadzonym przez Wojciecha Gołąbowskiego zacytował Pan Blumenfelda mówiącego do Goldsteina: „Najważniejszy jest nie zarobek, ale ruch w interesie”. Tymczasem na Pańskim blogu cichutko, na Pańskiej oficjalnej stronie jakoś spokojnie. Co robi Pisarz, skoro się nie upublicznia?

– Z pisarzami zwykle jest tak, że tak naprawdę pracują właśnie wtedy, kiedy pozornie nic nie robią, kiedy zupełnie ich nie widać. Potem przychodzi premiera książki i pisarz nagle dostaje medialnego przyspieszenia, mimo że akurat w tej chwili wcale nie jest pisarzem, ale Gombrowiczowską gębą samego siebie, automarketingowcem, no i oczywiście człowiekiem, który przy tej okazji jakoś odreagowuje swoje samotne boje z klawiaturą. Wtedy właśnie zaczynam myśleć jak Blumenfeld. W tej chwili jednak jestem ciężko pracującym robotnikiem umysłowym i pomijając zupełnie banalne, powiedziałbym: biurowe elementy mojej pracy, nie mam za wiele czasu i sił na inne sprawy. Z drugiej strony sam jestem mniej interesujący dla czytelnika, bo przecież nie wydaję akurat żadnej nowości – stąd i niewiele newsów na stronie pisarskiej. A koncentrując się na nowej powieści, nie mam też już mocy przerobowych na bloga. Zresztą z tym moim blogiem to od zawsze mam problem. Szczerze podziwiam Pani wirtualny dziennik i przekonuję się po raz kolejny, że chyba nie jestem urodzonym blogerem. Są dni, kiedy mam wrażenie, że blogowo w ogóle nie mam o czym pisać, innym razem przychodzi mi pięć pomysłów naraz – ale wówczas staję przed wyborem, czy mogę sobie pozwolić na oderwanie się od mojej głównej roboty, no i wychodzi mi, że nie mogę. A zbyt szanuję moich czytelników, żeby zmienić swój blog w blogusia. Nie zachwyca mnie własna postawa, w końcu wybór nicnierobienia, nawet ze szlachetną intencją nierobienia czegoś źle, to dość znany wykręt. Niestety w tej chwili niewiele mogę na to poradzić, ale jeśli będę dalej obserwował Pani wirtualny dziennik lektur, na pewno w końcu się poprawię. Z czystej zazdrości.

W przywołanym wywiadzie wspominał Pan o chęci napisania sagi rodzinnej. Zarzucił Pan ten pomysł? Czy może właśnie go Pan realizuje?

– Nie zarzuciłem, ale odłożyłem na lepsze czasy, gdy będę mógł wziąć głębszy oddech. Ale nie dalej niż wczoraj przeglądałem moje notatki, bo przeczuwam, że te lepsze czasy są już stosunkowo blisko. Teraz jednak pracuję nad współczesną powieścią sensacyjno-polityczną pod na razie roboczym tytułem "Officium Secretum". Gram w niej na kilku mitach, które – przynajmniej dla mnie – w fascynujący sposób stały się realną publicystyką w roku 2007, a i do dziś nas nie opuszczają. Ot choćby pierwszy z brzegu mit Zaginionej Księgi, tak pięknie wykorzystany przez U. Eco. W Polsce też jest masa zaginionych ksiąg, a nawet zaginionych bibliotek – kiedyś w posiadaniu SB, obecnie IPN-u. A duchowni-konfidenci, rozpoznani i domniemani, a niemal manichejskie przekonanie o tym, że naszą ludzką rzeczywistość kreuje nie kto inny, tylko Szatan – w wydaniu przeróżnych masonopodobnych grup mniej lub bardziej jawnie trzymających władzę? A zbuntowane betanki z Kazimierza? Toż to niemal „Imię Róży”, tylko takie nasze współczesno-polskie, spsiałe, bo polityczne, no i bez Arystotelesów – nawet w podtekście. Co prawda wcześniej interesowały mnie raczej fabuły na tyle odległe, historyczne, że z pozoru niemal kostiumowe, ale zwłaszcza rok 2007 był tak literacki, że nie mogłem pozostać obojętny.

Pisał Pan książki dla dzieci, pisze Pan fantastykę i kryminały retro, jest Pan redaktorem współpracującym z kilkoma wydawnictwami, uczył Pan języka polskiego. Ku czemu jest Panu najbliżej?

– Zawsze najbliżej mi było do pisarstwa i ku temu grawitowały wszystkie moje życiowe wybory. Uczenie języka polskiego to raczej efekt uboczny ukończenia polonistyki, a cała reszta to już chęć pracy z książką i nad książką. Ogromnie lubię pracę redaktora, bo to świetne uzupełnienie pisarstwa – również w tym sensie, że umiejętności, doświadczenia zdobyte na jednym polu bardzo przydają się na drugim. Ale broniłbym się przed wyraźnym rozgraniczeniem, że Wroński od dzieci, od fantastyki i od kryminałów to są trzej zupełnie różni Wrońscy. Broniłbym się tym bardziej, że niejeden raz ktoś się dziwił, że ja to naprawdę ten sam co tamten. Styl i gatunek zależą od tematu, a nie odwrotnie. Na pewno bliższy mi kryminalny komisarz Maciejewski niż fantastyczny wąż Marlo, bo to lepsza postać zanurzona w ciekawszych historiach, ale nie przesądzam, że w związku z tym do końca życia będę pisał kryminały. Jeśli chodzi o cykl o Maciejewskim, jest to rzecz bardzo mi bliska ze względu na Lublin, którego historią się zajmowałem i o której chciałem pisać już od dłuższego czasu.

Skąd u Pana zainteresowanie historią Lublina (ot, choćby widoczne w Pańskich powieściach lub w artykułach zamieszczonym w Gazecie Petersburskiej)? Nie każdy mieszkaniec godnego uwagi miasta zna jego przeszłość.

– Lublin to wyjątkowe miasto, z charakterem, choć nie każdy – nawet mieszkając tu całe życie – ma czas, aby mu się dobrze przyjrzeć i ten charakter docenić. W stronę przyglądania się mojemu miastu i jego historii popchnął mnie przypadek, kiedy wymyślałem sobie temat pracy magisterskiej. Miałem różne pomysły, na przykład motyw pociągu w literaturze, bo bardzo mnie korciło wysnucie jakichś nikomu niepotrzebnych wniosków z konfrontacji fragmentów "Lalki" Prusa, kolejowych horrorów Grabińskiego i chociażby "Trupów z kawiorem" Jasieńskiego. W końcu zainspirowany kilkoma dobrymi radami, wcześniejszymi studenckimi kwerendami, które robiłem, a przede wszystkim przykładem mojego genialnego profesora Władysława Panasa, który właśnie w swoich badaniach zaczął z pasją kabalisty traktować Lublin jak wielką Księgę Miasta, też poszedłem w tym kierunku. Oczywiście przekornie, bo profesor był metafizyk, a ja zszedłem do poziomu bruku i napisałem rzecz socjologiczno-literacką. Zresztą może i nie przekornie, po prostu na takie syntezy, jakie on czynił, byłem za cienki. I jestem za cienki. Właściwie każdy jest za cienki. Jednak to zainteresowanie we mnie zostało, ciągle coś doczytywałem, a kiedy zdecydowałem się obsadzić głównego bohatera mojego kiełkującego kryminału w roli kierownika tutejszego wydziału śledczego w latach 30. XX w., nastąpiła we mnie jakby synteza wodorowa, po prostu coś huknęło i samo z siebie zaczęło się składać w logiczną całość. Lublin i dla mnie stał się Księgą, tyle że znacznie bardziej wódczano-knajacką niż u profesora. Taką utytłaną. Ale Pani Moniko, w tym utytłaniu ja naprawdę widzę sens. Kiedy z rzadka bywam w turystycznie w miastach z grubo położonym make-upem, szybko się nudzę. A Lublin ma to do siebie, że choć naprawdę ładny, momentami wręcz malowniczy, ma wiele miejsc, zaułków, które aż się proszą o kawał literackiego krwistego naturalizmu. Niewiele się zmieniły od czasów, które opisuję w "Komisarzach Maciejewskich" i to jest dla mnie najbardziej ciekawe.

Proszę powiedzieć, czy w Lublinie warto mieszkać?

– Jeśli chodzi o samo mieszkanie, to już od wielu osób słyszę, że Lublin jest idealny – niedrogi, niebrzydki, na tyle miejski, żeby wszystko było na miejscu, a przy tym nie tak uciążliwy w sensie dojazdów czy hałasu jak wielkie miasta. Problem zaczyna się w momencie, gdy chcemy w Lublinie nie tylko mieszkać, ale i zarobić milion dolarów. Wystąpiłem kiedyś w takim reportażu telewizyjnym „Wyjeżdżam – zostaję” robionym właśnie przez lubelską telewizję. Byłem ja – może nie całkiem stary, jednak dojrzały dziwak zostający w mieście – i młoda fotoreporterka, która nie widzi tu perspektyw, za mało zarabia i tak dalej. Pytanie, komu wierzyć, prawda? Każdy rozsądny człowiek pewnie uwierzył mojej oponentce i miał zupełną rację. Ale poza rozsądnymi ludźmi są na świecie także dziwacy i ci w Lublinie często świetnie się odnajdują. Gdy wyobrażam sobie Lublin jako kobietę, to jest ona kapryśna, niewdzięczna, obrażająca się, zawsze niezadowolona, małostkowa, krytyczna. Równocześnie ma oryginalną urodę i bogate wnętrze, które niechętnie prezentuje tylko najwytrwalszym uwodzicielom. Mnie wytrwałości nie brakuje, a poza tym mam podobne wady i dobrze ją rozumiem, w końcu jestem z nią od urodzenia. Ale przyznam się uczciwie, że chociaż w Lublinie świetnie mi się mieszka, to moje literackie interesy coraz częściej robię gdzie indziej. No po prostu nie można mieć wszystkiego.

W tym roku otrzymał Pan tytuł BENE MERITUS TERRAE LUBLINENSI (Dobrze Zasłużony dla Ziemi Lubelskiej). Czy jest Pan z niego dumny?

– To była nagroda mediów, które od razu zauważyły w "Komisarzu Maciejewskim" materiał na newsa nie tylko kulturalnego, ale i miejskiego, zwłaszcza „Kurier Lubelski” i Radio Lublin. Nigdy się nie zastanawiałem, czy jestem dumny z tego wyróżnienia, ale czuję ogromną satysfakcję – to na pewno. Stało się bowiem faktem to, czego zawsze mi brakowało w marketingowym myśleniu o moim mieście – że nie powinno to polegać na uślicznianiu i nakładaniu make-upu, ale dostrzeganiu jakichś głębszych sensów, szukaniu znaków popkulturowych. Tu taki drobny przykładzik – warszawscy twórcy stworzyli wspaniałą mitologię Pragi, mimo że to dzielnica wyjątkowo szpetna. Szpetna, ale charakterna. Otwieram program telewizyjny z zeszłego tygodnia, i co tam mamy? Proszę, „Rozdroże Café” Leszka Wosiewicza, w którym Praga spotworniała do niemożliwości staje się przestrzenią współczesnego moralitetu. A o tej samej porze na innym kanale lecą „Wiedźmy” Jana Kidawy-Błońskiego – jak dla mnie – przesympatyczne arcydzieło sentymentalizmu początku XXI wieku, w którym Praga to jakby niedomyty, usmarkany dzieciak o dobrym sercu – w przeciwieństwie do tej lewobrzeżnej, pięknej Warszawy. Czy to nie wspaniałe, ta dwubiegunowość i to budowanie tożsamości? Tym bardziej trudno mi było zrozumieć, dlaczego jakoś nikt przede mną nie miał ochoty robić beletrystyki nie tylko z „lubelskich ulic Marszałkowskich”, ale też pisać o „lubelskich Pragach” – Żmigrodzie, Kośminku, co ciemniejszych uliczkach Starego Miasta. Tę właśnie wartość dostrzegła również kapituła Bene Meritus i bardzo się ucieszyłem, kiedy poświęconą mi laudację otworzył dość naturalistyczny cytat, o ile dobrze pamiętam, z "Morderstwa pod cenzurą". Nie chciałbym jednak, żeby mnie Pani źle zrozumiała – ja tych książek nie piszę dla idei, ale dla przyjemności własnej i czytelników oraz dla chleba (tym, czytelnicy wybaczą, już się nie dzielę), jednak to ogromna satysfakcja, kiedy wychodzi na to, że przy okazji mogę przysłużyć się czemuś większemu niż ja sam, w tym przypadku mojemu miastu. Dlatego myślę sobie, że czasem warto, nie zapominając o sobie, mieć gdzieś na horyzoncie jakiś tzw. wyższy cel.

Mamy okres wakacyjno-urlopowy. Gdyby ktoś na trasie swoich wędrówek zahaczył w Lublin, co Pańskim zdaniem, musi odwiedzić?

– Może zabawnym pomysłem byłaby wycieczka śladami komisarza Maciejewskiego? W obu książkach jest mapka – co prawda z lat 30. XX w., ale zogniskowana głównie w centrum, które niewiele się zmieniło. Polecam szczególnie Stare Miasto, ale zejdźcie Państwo chociaż na chwilę z głównej ulicy Grodzkiej, skręćcie na przykład w Jezuicką. Nie ma tam już co prawda domów publicznych jak przed wojną, takie czasy, ale za to dojdziecie Państwo do Teatru Andersena i bardzo sympatycznego podwórka z ładnym widokiem do fotografowania. Na Starym Mieście są też dobre knajpy, co w wakacyjnych wyprawach również ma znaczenie. Nie wiem, czy warto iść oglądać dawny komisariat, ale położony niedaleko Żmigród polecam. Jak tylko znajdą się Państwo na tej uliczce, to sami zobaczą, że trup tam musiał paść, no po prostu nie ma siły! A przy okazji – dla co bardziej zafiksowanych książkowo turystów – właśnie na Żmigrodzie w pomieszczeniach jeszcze przedwojennej drukarni mieści się od roku Izba Drukarstwa, gdzie zobaczycie Państwo, co i jak się kiedyś drukowało. Nie dam głowy czy na co dzień, ale przy różnych większych imprezach na tych starych maszynach samemu można sobie coś wydrukować. I po prostu – warto pochodzić i pozaglądać w miejsca, które same Państwa czymś przyciągną. Bywając turystą, niezbyt lubię gonitwy od zabytku do zabytku, więc i innym tego nie proponuję. W obcych miastach warto po prostu macać ich puls, a puls Lublina jest wyczuwalny, bo na szczęście make-up kładzie się tu z umiarem.

Dziękuję :-)

I ja bardzo dziękuję :-)

Komentarze

Sara Deever pisze…
Nie czytałam nic Wrońskiego chociaż po wywiadzie sądzę , że jak mi się napatoczy w księgarni to kupię.
Monika Badowska pisze…
Saro,
czytaj koniecznie:)
A tu masz stronę autora:http://www.marcinwronski.art.pl/
:)))
Nemo pisze…
Z kryminałów retro czytałem chyba tylko Krajewskiego, trzeba będzie rozszerzyć listę o Wrońskiego i KTL - a ;) Dla porównania.
Monika Badowska pisze…
Nemo,
porównaj i powiedz, co sądzisz:)
marta pisze…
a ja wronskiego czytalam wszystko, co opublikowane i z niecierpliwoscia czekam na nowosci. polecam! :)

Popularne posty z tego bloga

Konkurs na Blog Roku

Wczoraj ów konkurs wkroczył w kolejny etap. Za nami czas zgłaszania blogów, przed nami czas głosowania na te, co zgłoszone, a po południu 22 stycznia najpopularniejsze blogi oceniać będzie Kapituła Konkursu. Aby zagłosować na bloga, którego właśnie czytacie należy wysłać sms-a o treści E00071 (e, trzy zera, siedem, jeden) na nr 7144. Taki sms kosztuje 1,22 zł. Szczegóły konkursu: http://www.blogroku.pl/

Spacer po Sudetach, czyli kilka słów podsumowania.

Wyruszyłam ze Świeradowa Zdroju i z każdym krokiem oddalającym mnie od centrum i hałasu dobiegającego z okolicznych budów czułam się coraz lepiej. Cisza i pustka to zdecydowanie przestrzeń mi sprzyjająca. Oczy mi ciągnęło do błyszczących kamieni pod nogami, a całą sobą dostrajalam się do otaczającego mnie lasu. Im głębiej w Izery, tym więcej rowerzystów, ale urok Hali Izerskiej i obserwacja ludzi zajadających się popisowym daniem Chatki Górzystów nastrajały mnie bardzo pozytywnie. Gdy przy Stacji Turystycznej Orle okazało się, że będę spała w starym drewnianym domu, sama w wieloosobowym pokoju, uśmiechnęłam się szeroko. Obejrzałam wystawę, zjadłam niezbyt ciepłą acz smaczną zupę i zakończyłam długi dzień. Dzień kolejny okazał się być jeszcze dłuższy. W Jakuszycach o moje dobre nastawienie zadbała kawa w hotelowej restauracji i piękna droga przez las tuż za Jakuszycami. Karkonoski Park Narodowy rozpoczął się kaskada wodną, przy której można przycupnąć, by kupić bilet. Chwilę

Katarzyna Berenika Miszczuk. Tajemnica Dąbrówki

Katarzyna Berenika Miszczuk, bazując na swoich doświadczeniach z pisaniem o świecie pełnym słowiańskich bóstw, wkracza w literaturę dziecięcą. Wkroczyła właściwie książką "Tajemnica domu w Bielinach", bo ta, prezentowana przeze mnie powieść, opisująca rodzinę Lipowskich jest kontynuacją wspomnianej powyżej. I mamy otóż mamę z czwórką dzieci, która zamieszkuje wspólnie z ciotką zmagającą się z chorobą Alzhaimera w Bielinach. Wsi, o której nawet mieszkańców mówią z lekkim przekąsem - "bo wiadomo jak to u nas". Owo "u nas" oznacza bowiem tajemnicze zjawiska, niemniej tajemnicze postaci i świat nie do końca taki jaki znany jest nam powszechnie. Jest on dzielony z domownikami, biedami, błędnymi ognikami i innymi stworzeniami, o których - z dużym zapałem - czyta w Bestiariuszu ośmioletnia Tosia. Jej mama wpadła na straszny, zdaniem dziewczynki pomysł. Szuka niani, która zajmie się nią (prawie dorosłą nią!) i maleńką Dąbrówką. Tosia robi wszystko, by odstraszyć k