Eddie Jaku. Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi.

Eddie Jaku. Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi.

 


Abraham Salomon Jakubowicz - tak brzmiały imię i nazwisko autora książki. Brzmiały, bo z biegiem dni i narastającymi doświadczeniami zmieniły się i one, i to gdzie i jak żył. Doświadczenia życiowe wiodące go od Lipska, poprzez Tuttligen, Buchenwald, Auschwitz, Brukselę do Sydney nie są łatwe i wydawać się być mogło, że tytuł książki jest przewrotny. A jednak...

Eddie Jaku urodził się w rodzinie niemieckich Żydów. Dorastanie w latach trzydziestych okazało się trudne dla niego i całej rodziny. Musiał przybrać fałszywą tożsamość, by się uczyć, wyjechać z domu na kilka lat i zaprzestać kontaktów z najbliższymi. Miał 13 lat, gdy opuścił Lipsk i rodzinny dom.

Kolejne lata - co wiemy z historii - były koszmarem. Praca ponad siły, utrata rodziny i przyjaciół, codzienne ryzyko śmierci i walka z otaczającym złem o życie. Dlaczego więc Eddie Jaku pisze o sobie jako o szcześliwcu?

Każdy z niezbyt długich rozdziałów książki ma swoje motto, które pokazuje sposób w jaki autor patrzy na życie. W jego słowach można dostrzec skłonność do zauważania pozytywów w każdej sytuacji, doceniania tego, co wielu z nas uznaje za oczywiste i niemalże nam należne. Eddie Jaku wie, że nic się nam nie należy - a wszystko to, co dostajemy jest nam dane i wdzięczność za te dary napełni nasze serce radością i pewnością.

Na świecie dzieją się cuda, nawet jeśli można odnieść wrażenie, że wszystko jest beznadziejne.

To, co ujęło mnie w książce Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi to brak zadęcia, martyrologii. Eddie Jaku nie ubarwia, nie dorabia swoim przeżyciom tła męczennika. Opowiada szczerze, przedstawia fakty i nawet jeśli są one przefiltrowane przez jego pamięć, czy wrażliwość, obrazuje grozę wojny i morderczej machiny eksterminacji europejskich Żydów, tak jakby chciał nam powiedzieć, że walka o sobie i przeżyty każdy dzień napełniały do mentalną siłą, wiarą w siebie i miłością. 

Jeśli wydaje się to Wam mało realne - zachęcam, abyście sięgnęli po książkę. I podsuńcie ją nastolatkom.

Marta Kisiel. Efekt pandy.

Marta Kisiel. Efekt pandy.

 


Na wieść, że nadchodzi Efekt pandy uśmiechnęłam się całą sobą. Jest mi w życiu dobrze i cudnie, robię rzeczy, które lubię, ale dodatkowa dawka śmiechu przyda się zawsze, prawda? A tego, że Marta Kisiel zapewni mi w swojej powieści sporo radości, byłam pewna. Myliłam się?

Mama Tereski Trawny, od lat mieszkająca we Francji, odwiedzała córkę rzadko i gwałtownie. Pojawiała się, brylowała żonglując trzema językami - polskim, rosyjskim i francuskim - używanymi naprzemiennie i bez żadnego uporządkowania, po czym znikała odlatując do męża. Tym razem - choć nieświadoma tego jeszcze Tereska nastawiała się na ponowną błyskawiczną wizytę (wizytację?) - miało być inaczej. Briżit postanowiła zabrać córę i wnuczkę do SPA. Skoro jednak w domu Trawnych obecna była także i mama Andrzeja, to i Mira wyruszyła do Dierżążni-Zdrój, by zażywać relaksu. I Pindzia, rzecz jasna też.

Cztery kobiety w różnym wieku i na różnych poziomie doświadczeń życiowych w niewielkim apartamencie. Trzy z nich ze wspólnymi genami, podobnymi charakterami, a czwarta - doskonale je uzupełniająca - z ciekawością świata, skłonnością do węszenia za intrygami i dysponującą białym czołgiem oraz odwagą.  Myślę, że nie trzeba pisać zbyt wiele, by wskazać kierunek w jakim najnowsza powieść Marty Kisiel miała okazję podążyć.

I choć śmiechu jest wiele, to autorka nie byłaby sobą, gdyby nie przekazała w swojej książce ważnych treści. Tych o wartości więzów rodzinnych oraz traumach, które wykształcone w dzieciństwie w wyniku tychże więzów, kołaczą się nam, dorosłym, po sercach, umysłach i ciele, stanowiąc potężne samoograniczenia. O ciałopozytywności i niezgodzie na to, by to mężczyźni urządzali nam świat. o relacjach na linii matka-córka, które czasami krew mrożą w żyłach i spać nie pozwalają po nocy. O tym, że dobrym ludziom też zdarza się błądzić. I o wielu innych istotnych rzeczach, które trafią do was, gdy tylko otrzecie oczy po łzach ze śmiechu.

Cóż - nie pozostaje mi nic innego niż napisać - czytajcie, śmiejcie się i wyciągajcie wnioski!


Jakub Małecki. Święto ognia.

Jakub Małecki. Święto ognia.

 

Może trudno w to uwierzyć, ale dotychczas nie miałam okazji czytać książek Jakuba Małeckiego. Choć nie wiem, czy słowo okazji jest tym najwłaściwszym. Jakie byłoby lepsze?

Święto ognia to historia rodziny. Jest Tata, który nade wszystko kocha swoje, już przecież dorosłe, córki i który z jeszcze większym ogniem kochał swoją żonę. Jest Łucja, która na pierwszym spotkaniu z baletem usłyszała coś, co pokutuje w niej do dziś i co sprawiło, że wciąż ćwiczy więcej, dba o siebie i walczy z oporem jaki zdarza się jej stawiać ciało. Jest i Anastazja, której życie wiąże się z tym, że ciało nie słucha jej wcale, ale za to duchem jest silna i stworzona, by osiągać wiele. Obydwie młode kobiety dążą do osiągania własnych sukcesów w przełamywaniu tego, co je ogranicza. 

I wiecie... Czytałam to i miałam wrażenie, że choć fabuła jest ważna, i postaci w powieści też, to o wiele ważniejsze są emocje, wątki niedopowiedziane, klimat, dla którego tata i jego córki są elementem wypełniającym, służącym do tego, by go uwypuklić.

Święto ognia zostawia ślad. Każe sobie zadawać pytania. Przenicowuje nasze spojrzenie na rzeczywistość. Pokazuje, że nasze życiowe wybory - nie zawsze zrozumiałe dla innych - mają prawo być naszymi, bo to my poniesiemy w najpełniejszy sposób ich konsekwencje.

Nie miałam przyjemności czytać dotychczas książek Jakuba Małeckiego, ale po tej lekturze wiem, że sięgnę po jego wcześniejsze powieści. Polecicie od czego mam zacząć?

Copyright © Prowincjonalna nauczycielka , Blogger