Pomyślnego 2014 roku!

Pomyślnego 2014 roku!



Podsumowanie czytelniczego roku oprze się na ilustracjach okładek książek, które uznałam za ważne dla mnie w mijającym roku.



Cieszę się, bo już w styczniu ukaże się III tom.




To książka, która sprawiła, że w sypialni właśnie chrapie malamucia dziewczynka.








Czytałam więcej niż pisałam, o wiele więcej, więc wciąż mam Wam do przedstawienia jeszcze sporo książek.

*   *   *

2013 rok nie był dobrym rokiem. Pożegnaliśmy trzy kochane zwierzęta, mój Tata poważnie zachorował, wokół - wbrew zapowiedziom niektórych polityków - szalał kryzys. Jakby na przekrór temu, za zachętą Padmy z Miasta Książek, postanowiłam zrobić spis rzeczy dobrych.

Lubię początek stycznia. Lubię wypisywanie nowego kalendarza i upór w tym, by powrócić do nawyku robienia zapisków. Polubiłam go także z powodu związanego z pracą. W drugi weekend stycznia organizujemy najważniejsze w Polsce i naszej części Europy Targi Gołębi Pocztowych. Choć to wymagająca i w niektórych obszarach trudna impreza, lubię kontakt z ludźmi, którzy się na niej pokazują - mają pasję i to taką, dla której warto przejechać setki kilometrów. To podbudowuje moją wiarę w ludzi.

Marzec to czas świąt. Spędziliśmy je razem z Heleną i jej rodzicami, a ja zdobyłam nowe umiejętności w gotowaniu wegańskich potraw wielkanocnych.

Maj, czyli wizyta na Targach Książki w Warszawie. Ich lokalizacja na Stadionie Narodowym robiła wrażenie. Co w tym dobrego dla mnie? Wiele miłych spotkań:-)

W czerwcu udało mi się na kilka dni pojechać w rodzinne strony. Rodzinne, czyli te, gdzie dorastałam, ale i te, w których jako dziecko biegałam po podwórku babci. Spotkałam rodzinę i odetchnęłam nad stawem, tuż obok lasu.

W październiku do naszej rodziny dołączyła psica. Jej pojawienie zmieniło bardzo nasze życie i z dnia na dzień czyni mistrzami logistyki.

Grudzień miał zupełnie inny, niż w poprzednich latach, wymiar. Wigilia dla samotnych, w której organizację jako wolontariusze się zaangażowaliśmy, przysłoniła inne wydarzenia. Praca przy tak dużym przedsięwzięciu, obecność na Wigilii nie w charakterze gości, a gospodarzy, pozwala na to, by poukładać sobie na nowo priorytety. Poznaliśmy wspaniałych ludzi i to jest dobro, które wnoszę w kolejny rok.

*   *   *

Nigdy nie umiałam powiedzieć o czym marzę. Bo westchnienia do posiadania rzeczy materialnych nie zasługują w moim światopoglądzie na określenie "marzenia". Może powinnam zmienić myślenie? Trudno wszak mówic, co się udało, a  co nie w minionych dwunastu miesiącach jeśli się nie planowało i nie marzyło, prawda?

*   *   *

Wam, i sobie, życzę, aby rok 2014 był rokiem zadowolenia z doświadczeń życiowych, pomyślności w zamierzeniach i realizacji planów, rokiem wielu powodów do radości.

Henning Mankell. Włoskie buty.


Wydane przez
Wydawnictwo W.A.B.

Henning Mankell, znany najbardziej z książek kryminalnych, których bohaterem jest policjant Kurt Wallander, zaskoczył polskich czytelników powieścią o fabule obyczajowej. 

Mankell, będący wnikliwym obserwatorem, nakreślił doskonale sylwetkę emerytowanego lekarza, który po popełnieniu błędu podczas operacji, wycofuje się z życia zawodowego i towarzyskiego. Samotny mężczyzna dni spędza tylko w otoczeniu kota i psa, a odwiedza go jedynie listonosz. Gdy pewnego dnia na skutej lodem zatoce pojawia się starsza kobieta, Frederick ze zdumieniem rozpoznaje w niej swoją dawną ukochaną. Harriet nie odwiedza jednak Fredericka powodowana wyłącznie wspomnieniami – stawia przed nim zadania wymagające wysiłku, ale i dające, trudną, acz odmieniającą go, satysfakcję. 

Charakterystyczna dla prozy Mankella powolność akcji, groza przepięknej natury, dogłębne badanie psychiki bohatera sprawdza się i tym razem. Książka, która nie skrywa żadnych intryg, przykuwa uwagę czytelnika aż po ostatnią stronicę powieści.

David Morrell. Szpieg na Boże Narodzenie.

Wydane przez
Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz

Od dawna już literatura sensacyjno-szpiegowska nie trafia w moje ręce. Niejako na przekór temu i ponownie zainspirowana wyzwaniem czytelniczy sięgnęłam po powieść Morrella. 

Paul Kagan występujący pod imieniem Piort jest podwójnym agentem. Gdy go poznajemy ucieka przed członkami rosyjskiej mafii, którą właśnie zdradził. Jest ranny, a pod kurtką chroni dziecko. Pada śnieg, a Santa Fe, przepięknie przystrojone, czeka na nadejście Bożego Narodzenia. Podczas ucieczki Paul trafia do domu Meredith. Kobieta i jej syn planowali uciec po tym, jak Meredith została pobita przez męża. Niespodziewana wizyta Kagana uniemożliwia ucieczkę, ale stwarza szansę na inną, niż dotychczas sądzili, przyszłość.

Książka Davida Morrella znakomicie wypełniła mi autobusowe wędrówki do pracy. Akcja, jak to specyficzne dla tego rodzaju powieści, toczyłą się płynnie, a idea zadbania o dziecko, którego dobro jest gwarancją pokoju na świecie jest wyraźnie naszpikowana symboliką.

"Szpieg na Boże Narodzenie" udowania, że cuda się zdarzają. Także wśród członków rosyjskiej mafii.
Przegląd tygodnia*

Przegląd tygodnia*

Od 1 października chodziliśmy na spotkania wolontariuszy pracujących przy organizacji Wigilii dla samotnych. Idea wydarzenia jest taka, by w dniu i porze wieczerzy wigilijnej zasiąść przy stole w towarzystwie innych samotnych ludzi. By nikt, kto spędza Boże Narodzenia sam, nie siedział przy pustym stole słysząc zza ściany gwar rodzinnych rozmów, by tradycja talerza czekającego na wędrowca wypełniła się podczas spotkania wigilijnego organizowanego w Hali Kapelusz. Przy organizacji wydarzenia pracowało ponad 100 wolontariuszy, patronów i darczyńców było około 60, a gości, którzy przyszli do Kapelusza - około tysiąca. Byliśmy tam w trójkę: Z., Sara i ja, kotki czekały w domu. Pięknie było patrzeć, jak wchodzący do hali ludzie wracają po chwili, by zapytać o Sarę, by ją pogłaskać, a niejednokrotnie - by się do niej przytulić. Niektórzy prosili, by zrobić im z Sarą zdjęcia, więc Basia przygotowywała aparat i pstrykała. Cieszyliśmy się, że Sara bardzo ładnie reagowała na zainteresowanie ludzi. Obecność na tej Wigilii, praca przy niej, to niesamowite doświadczenie.


Spacery świąteczne, choć przyjemne, były dla mnie także źródłem niepokoju. Spotykaliśmy rodziny, rodziców i dzieci, którym towarzyszyły małe pieski. Mam gorącą nadzieję, że szczeniaki - najwyraźniej będące prezentami świątecznymi - będą członkami rodzin, do których trafiły, a nie upominkiem po upływie krótkiego czasu budzącym znużenie, zniecierpliwienie i w końcu trafiającym na ulicę lub do schroniska.

Z. czytał czas jakiś temu o badaniach, których wynik dał się streścić do jednego stwierdzenia: wilki uczą się przez obserwowanie, a psy - nie. W środę gotowałam zupę i ze stojącego na podłodze kosza z warzywami wyjęłam marchew, którą, a jakże, podzieliłam się z Sarą. Jakie było nasze zdumienie, kiedy wieczorem Sara wkroczyła do pokoju trzymając w zębach wielką marchewkę. Znalazła ją sobie we wspomnianym koszu, wyjęła z niego woreczek z marchewkami, porzuciła pozostałe warzywa na progu sypialni i triumfalnie, ze zdobyczą, ułożyła się na dywaniku. Chyba jednak psy uczą się obserwując...


Halny wiejący poczas świąt w Tatrach dotarł i do nas. Wojtek cały ranek spędził stojąc przed oknem balkonowym i podziwiając szalejące na wietrze liście. Wojtkowi towarzyszyła Sara, ale nie udało mi się zrobić zdjęcia. Nusia zaległa na wersalce i patrzyła z daleka wdzięcznie "szczekając".


Wkrótce Sylwester i szaleństwo fajerwerków. Niektórzy już teraz sprawdzają, czy to, co kupili wybucha z właściwym rozmachem. Sara na szczęście nie wpada w panikę, ale zdecydowanie zawraca w stronę domu i narzuca tempo mało spacerowe. Jest jednak mnóstwo zwierząt, które się boją i z myślą o nich warto po 1) przygotować je do tej specjalnej nocy:


po 2) włączyć się w akcję promocyjną "Nie strzelam w Sylwestra" i faktycznie nie strzelać. Mieszkamy niedaleko Parku Śląskiego, w którym spotkać można lisy, zające, jeże i wszelkie mniejsze żyjątka, ot, choćby krety. Jest tu także ZOO, więc każdy fajerwerk rozświetlający niebo nad Parkiem jest czymś, co niepokoi, czy wręcz przeraża wszystkie te zwierzęta. Szkoda, że nie każdy o tym myśli.

Sara ma w domu dwa legowiska. W sypialni coś na kształt pontonu, w pokoju klatkę wyłożoną miękkim (nie mamy drugiego legowiska, więc, żeby Sara miała miejsce do spania, zdecydowaliśmy się na rozstawienie klatki). Śpi raz tu, raz tu - wedle własnego uznania. Ostatnio z wyjątkową radością klatkę zasiedla Wojtek. Robi to, gdy nie widzi Sara, bo nagle pieska postanowiła pilnować swojego legowiska. Przyznacie, że Wojtuś wygląda uroczo:


Sisi przed świętami uciekła nam na korytarz. I teraz, od kilku dni, wyśpiewuje pod drzwiami serenady - chce iść spacerować. Uznała, że taka komunikacja z nami jest skuteczna i zaczyna płakać pod drzwiami także gdy jest głodna lub gdy cokolwiek. Przynosimy ją, przytulamy, ale i tak ona ma swój pomysł na to, jak będziemy teraz funkcjonować.

Pogoda jest mocno wiosenna. Wczoraj ze spaceru z psem przyniosłam:


Udanej niedzieli:-) My idziemy spacerować...

* O ile wiem, w niektórych domach tak określa się potrawy sporządzone z tego, co zostało po całotygodniowym gotowaniu;-)

Odzyskać wiarę [Noëlle]


Zaskakująco, szczególnie w kontekście oceny na filmweb.pl, dobry film. Owszem, chwilami wydaje się być przerysowany, ale może to było potrzebne? Oceńcie sami.

Jonathan Keene jest księdzem, który z upoważnienia biskupa decyduje o likwidacji parafii. Gdy jedzie do niewielkiego miasteczka na Przyglądku Dorsza zastaje tam wspólnotę kościelną prowadzoną przez swojego kolegę z czasów seminarium, księdza Simeona Joyce'a.

Już pierwsze spotkanie obydwu księży zwiastuje porażkę. Jonathan, mocno zdegustowany, odwiedza lokalny pub, gdzie przy jednym ze stolików zastawionych obficie alkoholem siedzi Simeon w towarzystwie parafian. Później między dawnymi kolegami bywa jeszcze gorzej, bo obydwaj co innego cenią w życiu, mają inne charaktery, wyznają inne wartości.

Dla Simeona sfałszowanie dokumnetów finansowych po to, by wspomóc leczenie jednego z parafian nie jest niczym godnym potępienia - ważny jest człowiek. Jonathan odrzuca jedyną kobietę w wieku odpowiednim do tego, by odegrać rolę Maryji w jasełkach, gdy dowiaduje się, że dziewczyna spodziewa się nieślubnego dziecka - gdyż dla niego ważne jest prawo.

Bardzo istotne dla znaczenia przesłania filmu są rozmowy między Jonathanem i Simeonem. A cały film - napawdę wart obejrzenia. Polecam!

Jennifer Coburn, Jane Green, Liz Ireland. Idą święta.

Wydane przez
Wydawnictwo Zysk i S-ka

W tomie "Idą święta" zebrano trzy mini-powieści. Klimatycznie świąteczne, ale wiecie - tak amerykańsko świąteczne:-)

Jane Green. Urlop.

Sarah Evans, po ośmiu latach małżeństwa, czuje, że przerażająco się różni od tej młodej dziewczyny, którą była w dniu ślubu. Opieka nad domem, wychowywanie dzieci, banalna codziennośc, która coraz mocniej oddala ją od tego, czym zajmowała się przed ślubem, ogranicza ją i sprawia, że czuje się nieszczęśliwa. Także mąż, który wracając z pracy zasiada z piwem przez telewizorem, nie poprawia sytuacji. Sarah decyduje się podjąć trudną decyzję - wykorzystując delegowanie męża do innego miasta, proponuje Eddiemu separację. Zdumiony mężczyzna przystaje na propozycję żony i dopiero gdy jest daleko od niej i dzieci zaczyna doceniać, to, co może bezpowrotnie utracić.

Jennifer Coburn. Druga żona Reilly'ego.

Sarah jest, a właściwie - powinna być, szczęśliwą mężatką. Jednak, mimo, że jej wybranek zaakceptował jej syna, a Hunter polubił ojczyma, że między nią a Reilly'em wszystko układa się jak najlepiej, niepokój Sarah budzi to, że pierwsza żona jej męża wciąż jest singielką. Postanawia, przy pomocy przyjaciółek, znaleźć Pana Idealnego dla Prudence.

Liz Ireland. Jedyne takie Boże Narodzenie.

Holly poznaje wymarzonego mężczyznę. Z radością planuje wspólny wyjazd do rodzinnego domu na święta; po raz pierwszy także i ona przywiezie swojego chłopaka. W podróż wraz z Holly i Jansonem wyrusza także Izaak, przyjaciel Holly. Dom rodziców Holly niczym jednak nie przypomina domu czekającego na Boże Narodzenie - nie ma ozdób, z kuchni nie unoszą się smakowite zapachy, a mama oznajmia, że wynajęła mieszkanie i gdy tylko córki wyjadą wyprowadza się na swoje.


Trudno byłoby mi polecać szczególnie tę książkę, podobnie jak trudno byłoby mi ją ostatecznie odradzać. Opowieści zebrane w "Idą święta" są niestety dość sztampowe, ale można znaleźć w nich przesłanie o mocy pojednania wynikającej z bożonarodzeniowego klimatu.

Świąteczna wiadomość - film


Zaskoczył mnie ten film. Historia w nim opowiadana była dość ciekawa, jednak efekt ostateczny był - niestety - rozczarowujący. Może to wina doboru aktorów? 

Matt, pracujący na poczcie, czuje się przytłoczony wieloma listami do Świętego Mikołaja. Gdy dostrzega, że w firmie pojawiła się nowa pracownica, ze zdumieniem dowiaduje się, iż jest tu ona po to, by odpisywać na dziecięce listy, by wcielać się w Mikołaja.

Jeden z listów, który trafia do rąk Kirsti, został napisany przez bratanicę Matta, która martwi się, że odkąd wujek stał się jej jedynym opiekunem, posmutniał i nie ma nikogo bliskiego. Emily prosi Mikołaja o sympatyczną dziewczynę, w której zakocha się Matt.

Na drodze ku rodzącej się sympatii między Kirsti i Mattem staje szef cierpiący na manię wielkości i prześladowczą i choć całość - jak to w filmach świątecznych - dobrze się kończy, trzeba być wytrwałym widzem, by ujrzeć napisy końcowe.
Magia gwiazdki [Schneemann sucht Schneefrau] - film

Magia gwiazdki [Schneemann sucht Schneefrau] - film


"Magia gwiazdki" to opowieść o nieporozumieniach.

Joe Müller odprowadzając córkę do szkoły poznaje, w dość niesprzyjających okolicznościach, kobietę, która - choć irytująca - wydaje się bardzo pociągająca. Therese  i Joe zaczynają się spotykać, gdy nagle, w wyniku knucia przez byłego męża szefowej Joe'go, mężczyzna traci pracę. Pozywa szefową do sądu i ze zdumieniem dostrzega, że do sali sądowej wchodzi jego ukochana, Therese.

Nie jest to film wybitny, ale bywają gorsze;-) Na zmęczenie przedświątecznymi porządkami i wielogodzinnym staniem w kuchni, będzie jak znalazł.

Debbie Macomber. Niespodzianki.

Wydane przez
Wydawnictwo Harlequin

Siegając po tę książkę uświadomiłam sobie, że czytałam ją rok temu, tylko zapomniałam opisać. Lubię jednak Debbie Macomber i postanowiłam przeczytać "Niespodzianki" raz jeszcze.

Wychowująca samotnie córkę Emily Springer planuje jak wraz z Heather spędzą świąteczne dni, gdy dowiaduje się, że córka ma inne plany i nie zamierza wracać z Bostonu do rodzinnego domu. Rozczarowana Emily wpada na genialny - jej zdaniem pomysł - szuka kogoś, z kim mogłaby się zamienić w czasie Bożego Narodzenia domami; oferuje swój w Leavenworth za czyjś w Bostonie.

Charles Brewster, profesor Harvardu, zmęczony nadaktywną, w jego opinii, matką, postanawia uciec przez zgiełkiem Bożego Narodzenia i zaszyć się gdzieś z dala od rodziny. Gdy znajduje ogłoszenie Emily skwapliwie z niego korzysta.

Akcja powieści toczy się szybko, a pomyłki - a może bardziej, jak chce tytuł - niespodzianki okazują się raczej przyjemne. Magia Świąt Bożego Narodzenia zwycięża wszelkie uprzedzenia i nierozsądne pomysły, a drugi człowiek okazuje się być najlepszym towarzystwem podczas bożonarodzeniowego śniadania.

"Niespodzianki" to lekka, romantyczna historia, podobna innym, z jakich znana jest Debbie Macomber.
Życzenia

Życzenia



Dobrych Świat Bożego Narodzenia!

P.S. 24 grudnia, sześc lat temu Gusia trafiła do schroniska. Oby jak najmniej było zwierząt, które w przeddzień Bożego Narodzenia stracą domy.
P.S. 2. Zdjęcie można ( i trzeba) powiększyć :-)

Jacquelyn Mitchard. Prezent na święta.

Wydane przez
Wydawnictwo Świat Książki

Sięgając po niewielką książeczkę o tematyce świątecznej spodziewałam się lekkiej, nieco tkliwej historyjki. Jednak historia opowiedziana przez Jacquelyn Mitchard, choć związana z Bożym Narodzeniem i niewątpliwie rodzinno-emocjonalna, bardzo mnie zaskoczyła.

Laura i Elliott obchodzą, tuż przed Świętami, rocznicę ślubu. Co prawda, Elliott nie bardzo mógł się doliczyć, czy jest to rocznica czternasta czy piętnasta, ale nie bacząc na to zaprosił żonę na przedstawienie i kolację. Radość ze wspólnego świętowania utrudniał Laurze ból głowy, ból tak silny, że aż wymagający wizyty w szpitalu. 

Od lekarza, który zaopiekował się Laurą małżeństwo usłyszało coś, w co trudno uwierzyć - Laurze zostało około 8-12 godzin życia. 

Elliotta diagnoza ogłusza - wie, że musi powiadomić matkę żony, poprosić, by przywiozła do szpitala wnuczki, że musi zadzwonić do rodzeństwa Laury i powiedzieć im, że ich siostra umiera i mają niewiele czasu na to, by się z nią pożegnać. Wie o tym wszystkim, a jednocześnie szkoda mu każdej chwili, którą miałby spędzić z dala od jej szpitalnego łóżka. Bo, jakże to - czternaście lat wspólnego życia ma zamknąć w kilku godzinach, ma podsumować małżeńską codzienność w tak ograniczonym czasie? Ma pożegnać się z żoną?

Laura podchodzi do wiadomości o swojej śmierci na pozór spokojnie. Prosi Elliotta, by kupił kilka rzeczy, objaśnia mu co i gdzie znajdzie w domu, wydaje dyspozycje, jak gdyby mogła przewidzieć i opowiedzieć przyszłość. Rozmawia z córkami, z których chyba tylko ta najstarsza, trzynastolenia, choć w części rozumie, co się dzieje.

Podczas lektury uświadomiłam sobie, że bliscy Laury są szczęściarzami -  mają czas, by się z nią pożegnać. I choć koniecznośc tego pożegnania jest bolesna, choć tytuł "Prezent na święta" w kontekście nakreślonej powyżej historii wydawać się może paradoksalny, to jednak czas jaki Laura mogła spędzić z mężem, dziećmi, matką i rodzeństwem jest prezentem.

Zaskakującą książka...

Kuchnia przedświąteczna

Z racji tego, że 23 i 24 grudnia spędzimy głównie poza domem, dziś zabraliśmy się za przygotowywanie potraw świątecznych. Jako element stały krajobrazu kuchennego występowała Sara. Gdyby żyła Duszka, pewnie i ona towarzyszyłaby mi w kuchni. Skoro jej nie ma - wspominamy, a przy okazji dostrzegamy jak godną reprezentantką rodzaju "gospodynia domowa" jest Sara.

Sałatka jarzynowa. Kroję marchewkę. Kilka kawałków trafia do psiego brzucha. Kroję jajka - żółtko z jednego ląduje w kocich miseczkach, białko - w psim pyszczydle. Kilka ziaren zielonego groszku wpada do miski Nusi, kilka zjada mi z ręki Sara. Po umyciu rąk kroję ogórki starając się nie widzieć zaśnilionego pyska Sary i błagania w jej oczach. 

Sos grecki. Marchewka - wiadomo.

Sałatka wg przepisu babci. Kiszona kapusta na szczęście nie wzbudza niczyjego entuzjazmu. Czerwona fasola już tak. Kilka ziaren do miseczki Nusi, kilka do miski Sary. Czerwone buraki lubi Wojtuś i -oczywiście - Sara.

Ciasto drożdżowe - upieczone, rzecz jasna - lubi Sisi. Gdybyśmy mieli, tradycyjną kolację wigilijną z rybą, pewnie do talerza zaglądałoby nam 5 zwierzątek. Nie mamy ryby, więc i zaglądać nie będzie konieczności. Ale i Wy, i ja wiem, że bez względu na to, co będziemy mieć na talerzach - zwierzątki będą do nich zaglądały.

Agot Gjems-Selmer. Nad dalekim cichym fiordem.

Wydane przez
Wydawnictwo Nasza Księgarnia

Pewnie nie trafiłabym na tę książkę, gdyby nie wyzwanie "Znalezione pod choinką". Co roku staram się czytać coś nowego, co roku znajdować inne niż dotychczas lektury, więc oprócz nowości szukam też tematyki bożonarodzeniowej w książkach wydanych kilka lub kilkanaście lat temu.

Autorka, której książka miała premierę w 1900 roku, opisuje rodzinę lekarza mieszkającą w okręgu Balsfjord w Norwegii. Bohaterowie książki, ale i ich rodzina mieszkająca w innych regionach kraju, określa okolice Tromso, jako Daleką Północ. Cóż, jest Daleka, skoro zima trwa tam dziewięć miesięcy.

Opowieść o tym, jak wygląda codzienne życie w krainie śniegu i wiatru jest uroczo staroświecka. Rodzina spędza czas głównie w swoim towarzystwie i choć w pracy w domu zawsze jest dużo (szczególnie przy czwórce dzieci) to rodzice znajdują bez kłopotu czas, by towarzyszyć dzieciom, by z nimi czytać lub by, po prostu, obserwować ich zabawy.

Jeden z rozdziałów książki poświęcony jest wieczorowi wigilijnemu. To jedyny dzień roku, w którym dzieciom wolno nie wstawać wcześnie z łóżka i w którym mogą wypić poranną kawę w pościeli. Koło południa rodzina wraz z przyjaciółmi zjada uroczyste śniadanie, a później, nie kłopocząc się o wielość spraw do zrobienia, wszyscy wychodzą na spacer: 
Ku północy niebo zabarwia się ciemnym błękitem, ale dalej mieni się tysiącem cudnych odcieni, dochodząc do jaskrawopurpurowego złota. Ani jeden powiew wiatru nie marszczy powierzchni wody; roztacza się toń gładka jak zwierciadło, cicha jak dusza dziecka i odbija najdokładniej grę barw niebios. [s. 88]
Tradycją w rodzinie było to, że to ojciec ubiera choinkę, a dzieci widzą ją - już przystrojoną - dopiero w wigilijny wieczór:
Ale najpiekniejsze ze wszystkiego jest samo wysokie, wspaniałe drzewko. Widzimy je przecież tylko raz na rok - na Boże Narodzenie, bo u nas jodły nie rosną. Przynosi nam pozdowienie z wielkich, poważnych lasów południa. I taka jest dla nas droga! Nie wyrzucamy ani jednej igły, jeśli jest za wysoka, ozdabiamy obciętymi gałązkami pokoje o tak się tym cieszymy! [s.92]
Kolędy, fragment Ewangelii i upominki ułożone na wigilijnym stole. A później:
Miód i ciasta świąteczne, i jabłka, i orzechy na stole, i twarze promieniejące radością wokół stołu, wszystko jak być powinno w wieczór wigilijny. [s.93]
"Nad dalekim cichym fiordem" ma już 113 lat. Wciąż jednak wzrusza i sprawia, że zaczynamy doceniać to, co mamy:-)

Kochanie zwierząt

Na blogu jakimś dziewczyna opisała, jak to walczy o swojego kota, który jest bardzo chory, no to dziewczyna kota do weta prowadza, kotu leki podaje, a wszystko to dużo kosztuje. Pod tekstem komentarz napisał profesor fizyki i w komentarzu stwierdził, że to durne jest, żeby w leczenie kota tyle forsy wkładać, kiedy naokoło pełno biednych ludzi. Ja też komentarz powiesiłem i w tym komentarzu zapytałem profesora o to, czy jeśli ten kot, w leczenie którego dziewczyna mnóstwo forsy inwestuje, jest takim kotem, który w ramach felinoterapii pomaga dzieciom, a te, jak powszechnie wiadomo, są ludźmi, tyle, że małymi, to co – warto, zdaniem profesora, leczyć tego kota i za leczenie płacić, czy też nie warto? Profesor nie odpowiedział na moje pytanie.

To moje pytanie było dobre, ale nie było najlepsze, bo wystarczyło zapytać tak: - A co cię obchodzi, chłopie, na co kto swoje pieniądze wydaje?

Mniejsza o profesora fizyki i jego tezy, bo mamy tu ciekawszą kwestię, która sprowadza się do odpowiedzi na pytanie o to, czy ludzie mogą kochać zwierzęta, czy mogą je kochać tak, jak innych ludzi, a nawet mocniej, o ile kochanie jest stopniowalne. Moim zdaniem ludzie kochają zwierzęta, a niektórzy kochają zwierzęta bardziej, niż innych ludzi i jest to kochanie jak najbardziej prawdziwe.

Co sprawia, że ludzie kogoś kochają? Nie mam zielonego pojęcia, natomiast wiem, że kochanie to emocje. Antonio Damasio rozróżnia emocje od uczuć i twierdzi, że o ile wszystkie emocje generują uczucia, o tyle nie wszystkie uczucia wywodzą się z emocji, bo jest coś takiego jak uczucia tła, które z emocjami za dużo wspólnego nie mają. Tak czy siak, kochanie to uczucie mające swoje źródła w emocjach, a emocje są tym, co – dobrze to czytajcie – rządzi człowiekiem.

Wielu ludzi jest zdania, że emocje nie odgrywają w ich życiu istotnej roli. Ludzie ci uważają się przede wszystkim za racjonalnych i wygadują takie paradne rzeczy, jak to, że oni, racjonalni ludzie, wyznają światopogląd naukowy, a zatem twierdzą, że istnieje coś takiego, jak naukowy światopogląd. Moim zdaniem jest tak, jak napisał Jonathan Haidt, przy czym to, co napisał o psach, w istocie odnosi się również do ludzi: To emocjonalny ogon macha psem, a nie na odwrót.

No dobrze, emocje emocjami, ale przecież ludzie potrafią, przynajmniej do pewnego stopnia, panować nad emocjami. Owszem, potrafią, ale dla jakich powodów mieliby powstrzymywać się przed kochaniem zwierząt? Czy jest coś złego w tym, że ludzie kochają zwierzęta, a niektórzy kochają zwierzęta bardziej, niż innych ludzi? Moim zdaniem w kochaniu zwierząt nie ma niczego złego. Dlaczego miałoby być? Żeby zasadnie stwierdzić, że w kochaniu zwierząt jest cokolwiek złego, trzeba by podać jakieś mocne argumenty, ja jednak takich argumentów nie znajduję, ani w rozmaitych wypowiedziach, ani w literaturze. Chyba nie da się udowodnić, że zwierzęta są jakimiś niższymi bytami, niż człowiek. Richard Dawkins, który kapitalnie pisze o ewolucji i który błaźni się publikując teksty atakujące ludzi religijnych, stwierdza:
Wydaje nam się, że szympansy to zwierzęta wyższe, a dżdżownice niższe – i że wiemy, co to znaczy. Wydaje nam się, że tak wynika z ewolucji. Ale tak nie jest. Przeciwstawienie "niższy – wyższy", jeśli w ogóle ma jakikolwiek sens, to i tak znacznie częściej jest mylące (a nawet szkodliwe), niż się do czegokolwiek przydaje.
Dawkins prezentuje listę mylnych wniosków, do których to wniosków doszli ludzie, a jeden z tych wniosków komentuje tak:
"Małpy są bardziej ‘jak ludzie’ niż dżdżownice". Jeśli przyjrzymy się dowolnej małpie i dowolnej dżdżownicy, to bez wątpienia prawda. Tylko co z tego. Niby to dlaczego dla ewolucjonisty człowiek miałby być miarą wszechrzeczy, czyli dlaczegóż to mielibyśmy własnymi standardami mierzyć inne organizmy.
Dawkins mówi bardzo ważną rzecz, mianowicie to, że koncepcja łańcucha (albo drabiny) bytów, które to byty są uszeregowane od najmniej do najbardziej ważnych (lub odwrotnie), jest koncepcją błędną, jakkolwiek mającą bardzo stary rodowód. Można kłócić się z Dawkinsem o to, czy jest to koncepcja błędna, natomiast, w mojej opinii, bardzo trudno wykazać, że Dawkins się myli. Bo żeby to wykazać, trzeba by przedstawić jakieś argumenty, ale ja takich argumentów nie znam. A właściwie, to znam, tyle, że są to argumenty absolutnie hardcorowe i może przedstawię je kiedyś w osobnym tekście; w każdym razie mało kto odważyłby się na przedstawienie tych hardcorowych argumentów.

Jest jeden argument, z tych niehardcorowych; nie wiem, czy najmocniejszy, ale z pewnością najpopularniejszy. Chodzi o argumentację taką, że ludzie mają duszę, a zwierzęta duszy nie mają. Co prawda ojciec Józef Bocheński powiedział, że jeśli jest jakaś dusza w człowieku, to z pewnością jest też dusza w delfinie i w piesku, no ale ojciec Bocheński teologiem nie był, jakkolwiek był tęgim logikiem. Z drugiej strony nie jestem pewien, czy w kwestii duszy należy wierzyć teologom, bo jak mamy wiedzieć, że oni wiedzą coś, czego my nie wiemy?

W dyskusjach na temat zwierząt przywoływany jest ten oto cytat ze św. Pawła:
Całe bowiem stworzenie z wielką tęsknotą wyczekuje objawienia się synów Boga. Bo całe stworzenie podlega marności – nie z własnej woli, lecz z woli tego, który to sprawił. Ma ono jednak nadzieję, że doczeka się uwolnienia z niewoli powodującej zagładę i otrzyma wolność, która darzy chwałą, jaką cieszą się dzieci Boga. (Rz 8, 19-21)
Skoro całe stworzenie, to całe stworzenie, a nie tylko ludzie. Andrew Linzey, który wziął na poważnie słowa św. Pawła, zgadza się z Erykiem Mascallem, który też słowa św. Pawła wziął na poważnie, a zgadza się w kwestii tego, że błędnym jest przekonanie, iż Jezus Chrystus ma olbrzymie znaczenie dla istot ludzkich, lecz jest zupełnie bez znaczenia dla reszty stworzenia.

Myślę, że trudno kłócić się ze św. Pawłem i trudno znaleźć poważną teologiczną argumentację, w myśl której zwierzęta są w jakikolwiek sposób „mniej ważne” od ludzi. Do tego Damasio utrzymuje, że niektóre ssaki – wilki, psy, koty, małpy, słonie i ssaki morskie – poza protojaźnią i jaźnią rdzenną, są, podobnie jak ludzie, obdarzone jaźnią autobiograficzną, a to już bardzo poważna sprawa.

Właściwie teraz dobrze byłoby, żeby ten tekst poszedł w stronę bardziej szczegółowych, praktycznych kwestii, takich jak przemysłowa hodowla czy zabijanie zwierząt. Byłoby dobrze, ale to są kwestie na osobny tekścior. Przynajmniej tak mi się teraz wydaje.

Bibliografia:
  • Biblia. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. T. IV. Red. M. Peter, M. Wolniewicz. Wydawnictwo Święty Wojciech. Poznań 2009.
  • Damasio A. Błąd Kartezjusza. Emocje, rozum i ludzki mózg. Dom Wydawniczy Rebis. Poznań 2011.
  • Damasio A. Jak umysł zyskał jaźń. Konstruowanie świadomego mózgu. Dom Wydawniczy Rebis. Poznań 2011.
  • Dawkins R. Najwspanialsze widowisko świata. Świadectwo ewolucji. Wydawnictwo CiS. Stare Groszki 2010.
  • Kahneman D. Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym Media Rodzina. Poznań 2012.
  • Linzey A. Teologia zwierząt. Wydawnictwo WAM. Kraków 2010.
O tymczasowaniu

O tymczasowaniu

Przeczytałam wczoraj książkę o domu tymczasowym i współpracy z fundacją prozwierzęcą. To nie była dobra książka (napiszę o niej kiedy indziej), a jej jedyną zaletą było to, że po jej lekturze zaczęłam się zastanawiać nad tymczasowaniem.

Co daje Dom Tymczasowy? Zwierzęciu - opiekę, rozumianą najszerzej jak się da, socjalizację, obecność człowieka, innych zwierząt, ciepły kąt do spania i regularne jedzenie. Człowiekowi - obecność zwierzęcia, satysfakcję z obserwowanych zmian (bo zmiany zawsze następują), smutek, gdy pora się rozstać i radość, gdy po roku, dwóch w okolicy świąt dostaje się zdjęcie pupila, który wyrósł i rządzi niepodzielnie nowym, swoim domem. Niby proste, ale często, dla wielu, zbyt trudne.

Czytający stale naszego bloga wiedzą, że nie zawsze umieliśmy się rozstać kotem, który był u nas na tzw. tymczasie. Nusia, Duszka i Wojtek z tymczasów stały się rezydentami i nie wyobrażamy sobie naszej rodziny bez ich obecności. Były jednak i takie koty, które mieszkały u nas zaledwie czas jakiś i którym pomogliśmy znaleźć nowe, dobre domy.

Niektóre fundacje wspierają swoje domy tymczasowe. Kupują karmę dla podpopiecznych, opłacają wizyty u lekarzy, czy konieczne zabiegi. Inne tego nie robią. Ale chyba nie tu tkwi sekret tego, dlaczego wciąż brakuje domów tymczasowych.

Dom Tymczasowy to nie tylko pielęgnacyjne gesty, pełna miska, posprzątana kuweta, czy jak w przypadku psa, częste, długie spacery. Dom Tymczasowy to emocje, to serce wkładane w to, by nauczyć zwierzę ufności (lub pomóc mu ją odzyskać). To lęk, gdy podopieczny odchodzi od miski nie sięgając po jedzenie, gdy kicha w nocy lub sika podejrzanie za dużo. Dom Tymczasowy to uwaga i troskliwość. I jednocześnie Dom Tymczasowy to miejsce przechodnie - miejsce, w którym zwierzęciu trzeba okazywać miłość, ale być świadomym, że ono potrzebuje Domu Stałego i ludzi, dla których będzie miłością ich życia i którzy będą dla niego najważniejsi.

Dom Tymczasowy wymaga zaangażowania. Podobnie jak Dom Stały, a może nawet bardziej, bo tymczasując masz dobitniejszą świadomość, że zwierzę zostało ci powierzone pod opiekę i po to, aby przygotować je dobrze do dalszej wędrówki przez życia.

Może owa konieczność zaangażowania sprawia, że tak mało jest Domów Tymczasowych? Może tego, my ludzie, się boimy?






Grafiki zaczerpnęłam ze strony Fundacji Przystanek Schronisko, gdzie przeczytacie o Domach Tymczasowych dla Kotów i Domach Tymczasowych dla Psów. Niemalże każda z fundacji prozwierzęcych namawia do tworzenia Domów Tymczasowych: kocie, psie, fretkowe, jeżowe, ptasie. Wystarczy się tylko rozejrzeć i wybrać:-) Gorąco namawiam!

P.S. Jutro będzie tekst Z. :-)

Jak to jest?

John Stuart Mill w tekście „Utylitaryzm” napisał był tak: „Lepiej być niezadowolonym człowiekiem niż zadowoloną świnią”. Nie mam pojęcia, czy Mill rzeczywiście uważał, że jest tak, jak napisał, czy jedynie napisał co napisał po to, żeby ulepszyć system Jeremy’ego Benthama – to akurat nie ma teraz znaczenia. Istotne jest, czy to może być tak, że lepiej być niezadowolonym człowiekiem niż zadowoloną świnią. Albo zadowolonym kotem. Albo zadowolonym psem.

Wydaje się, że świnie mogą mieć – i nieraz mają – szczęśliwe życie, z którego są zadowolone. Pisze o tym chociażby Temple Grandin, która co prawda najbardziej kocha krowy, ale chyba kocha też świnie i mnóstwo o nich wie. Podobnie ze swojego życia mogą być zadowolone koty, psy i inne zwierzęta – tak myślę.

Świnie, koty, psy i inne zwierzęta mogą być zadowolone ze swojego życia pomimo tego, że nie czytają książek, nie oglądają telewizji, nie prowadzą długo w noc ważnych rozmów przy szklaneczce Burbona, nie cieszą się z tego, że ich dzieci skończyły studia z wyróżnieniem i nie mają konta na fejsie.

Ludziom trudno uznać, a najpierw zrozumieć, że zwierzęta, pozbawione tych wszystkich ludzkich przyjemności, mogą być zadowolone ze swojego życia. A przecież są ludzie zadowoleni ze swojego życia, mimo tego, że nie mogą zaznać przyjemności dostępnych zwierzętom. Kiedy idę na spacer z Sarą, to widzę domy, drzewa, ludzi, psy, samochody, latarnie i jeszcze parę innych rzeczy. Słyszę szum ulicy i szum drzew poruszanych przez wiatr, słyszę szczekanie psów, przelatujący nisko samolot, czasami porozmawiam z jakimś człowiekiem. W kwestii zapachów jestem mocno upośledzony – kiedy mijam budkę z kebabami, to przynajmniej czuję zapach kebabów. A moja Sara w czasie spaceru prawie cały czas coś wącha – przebogaty świat zapachów, w którym żyje Sara, dla mnie jest prawie w całości niedostępny.

Albo weźmy to, co Jake Page nazywa zmysłem kinetycznym. Człowiek, podobnie jak zwierzęta, ma ten zmysł. Mowa tu o czuciu swojego ciała w ruchu, o przyjemność wynikającą z tego czucia; ludzie odczuwają przyjemność kiedy odbiorą trudny tenisowy serwis, gdy z wielką szybkością zjeżdżają na nartach, kiedy tańczą czy przekopują łopatą ziemie w ogrodzie. Zapewne wielką przyjemność ze swoich skoków odczuwają skoczkowie wzwyż, którzy pokonują poprzeczkę zawieszoną na wysokości dwóch metrów i kilkudziesięciu centymetrów, ale jaką przyjemność może odczuwać kot uzyskujący sześciokrotne przewyższenie?

Co bardziej przyczynia się do osiągania zadowolenia z życia – umiejętność czytania czy umiejętność latania na wysokości jedenastu kilometrów, na której to wysokości potrafią szybować sępy plamiste? Chyba łatwo odpowiedzieć na to pytanie, nieprawdaż? :-) Ale czy równie łatwo zająć stanowisko w kwestii tezy o tym, że lepiej być niezadowolonym człowiekiem niż zadowoloną świnią?
W zwierzyńcu

W zwierzyńcu

Poprzedni weekend miałam przyjemność spędzić poza domem. Przyjemność polegała na tym, że odwiedziłam Lulu i Saszkę oraz ich ludzi, a potem powędrowałam w towarzystwie Siostry, Siostrzenicy i Saszki do domu rodzinnego, gdzie oprócz Rodziców czekała na nas Kavka. 

Moja pierwsza myśl po ujrzeniu Saszki to "Jaka ona jest mała!". Psica powitała mnie radośnie, Lulu też nie stroniła od głasków i poczułam się niemalże jak w domu:-) Gdy wyruszyłyśmy późnym wieczorem na północ Polski Saszka grzecznie zajęła miejsce w wyznaczonej części samochodu i ciesząc się podróżą przespała większość drogi.

Kavka nie pałała entuzjazmem z powodu odwiedzin psa. Nas powitała radośniej. Rodzice przenienieśli się z mieszkania do domu, więc kotka ma mnóstwo nowych miejsc do obwąchiwania, sprawdzania, itp. Zaakceptowała nawet drapak, któremu wcześniej okazywała idealną obojętność i potraktowawszy go jak trampolinę postanowiła wskoczyć na piec. Niestety - waga jakby nie sprzyja skokom. Ale zwiedzanie piwnicy jest dostępne niezależnie od wagi i rozmiarów kota:-)


Saszka szalała ze szczęścia. Olbrzmi teren do obiegnięcia, ziemia do wytarzania się, różne zachachy, nowy teren. Wypuszczona z domu biegała radośnie z wywieszonym jęzorem wracając jednak kontrolnie co chwila pod drzwi domu, no bo jeszcze pojechałybyśmy gdzieś bez niej?


Wróciłam chora. Właściwie powinnam powiedzieć, że wszystkie wróciłyśmy chore - jedynie zwierzaki ostały się wirusowi. Z mojej choroby, a jakże, ucieszyły się koty. Nie bacząc na Sarę Nusia układa się na moich nogach, a Gusia zawija koło szyi i pozwala się przykryć kołdrą. Unieruchomiona i dogrzewana przez kociątki mogę tylko się tym cieszyć i czytać książki.

Nieco przed moim wyjazdem przenieśliśmy drapak do sypialni. Ze względu na obecność w pokoju Sary koty korzystały z niego mniej niż dotychczas i stąd ów pomysł, by drapak wyekspediować. Królem drapaka został Wojtek, który owszem pokój i resztę mieszkania odwiedza, ale czyni to bardzo ostrożnie, bo najpewniej czuje się na bocianim gnieździe.

Sisi od dnia, w którym uciekła na korytarz, codziennie oznajmia nam donośnie, że ma już nas dość i chce iść w świat. Chętnie daje się wziąć na ręce i poprzytulać, ale wtedy trzeba izolować psa albo głaskać kota niemalże nieustannie wirując i ubiegając szanse Sary na to, by podskoczyła i dołożyła nos do Sisi. 

Poniżej zdjęcie z wczoraj:


Zrobiło się zimno, zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Mnóstwo zwierząt trafia na ulicę, do schronisk w ramach przedświątecznych porządków. Nasza Gusia też została oddana do schroniska w Wigilię. Oby takich przypadków był jak najmniej.

P. S. Ciri, o której pisałam ostatnio ma dom - to cudna wiadomość!

P.S.2. Czasami pojawią się tu teksty Z. Tak jak ostatnio i tak jak jutro:-)
Nasza kochana Sarenka

Nasza kochana Sarenka

Sara jest z nami od 11 października. Nic a nic nie znaliśmy się na mamutkach, ale jak rozważaliśmy zabranie Sary ze schronu, tośmy się wzięli za studiowanie malamutów; czytaliśmy, pytaliśmy, zapraszaliśmy do siebie mamutki z ich człowiekami.

Dzisiaj ciągle nie jesteśmy ekspertami od malamutów, ale już trochę o nich wiemy no i trochę wiemy o naszej Sarence. Obie te kwestie są istotne – poznawać rasę i poznawać konkretnego psa. Midas Dekkers w książce „Poczwarka. Od dziecka do człowieka” pisze:
Dzięki przewodnikowi po gatunkach ptaków wiesz, że ta kropka na niebie składa trzy do pięciu jajek, a jego młode już po siedmiu tygodniach umieją latać, i że zimę spędza w Afryce. Biedne zwierzę nie ma nic do gadania. Nie może nagle postanowić, że złoży siedem do dziewięciu jajek, że wywali młode po pięciu tygodniach z gniazda albo dla odmiany poleci na Boże Narodzenie do Danii. Jest więźniem swojego gatunku.
Sara, rzecz jasna, jest więźniem swojego gatunku oraz swojej rasy i dlatego dobrze, żebyśmy wiedzieli o malamutach jak najwięcej. Jednocześnie, na co w książce „Jak koty widzą świat i ludzi” zwraca uwagę Jake Page, „przedstawiciele jednej rasy różnią się od siebie bardziej jeszcze niż rasy pomiędzy sobą”.

A zatem nasza mamutka je to, co trzeba, je tyle, ile trzeba, codziennie chodzi tyle kilometrów ile trzeba, jest czesana tak, jak trzeba itd. Wszystkie te „trzeba” należy rozumieć jako „trzeba w przypadku malamuta”. Wszystkich tych „trzeba” można dowiedzieć się z książek i bezpośrednio od ludzi. Wiele zachowań Sary można ułożyć poprzez odpowiednie postępowanie z naszą pieską, aczkolwiek mamutki, jak wiadomo, należą do gatunku upartych osiołków, którego to gatunku Sara jest wybitnym przedstawicielem.


Nie wszystkiego jednak możemy dowiedzieć się z książek, od innych miłośników mamutków, od lekarzy itd. Nie da się naszej Sary wytresować zupełnie, nie da się jej prowadzić po wyznaczonym z góry torze. Żyjemy z Sarą ale też żyjemy obok niej – zupełnie tak, jak żyjemy z ludźmi, a jednocześnie żyjemy obok nich. Istotne jest to, że nie mamy wglądu w życie naszej pieski (podobnie jak w życie naszych kotów) na podobieństwo wglądu, jaki mamy w życie innych ludzi. Nasza rodzina to istoty z trzech galaktyk: kociej, psiej i człowieczej. Do tego jest i tak, że Sisi pochodzi z planety Sisi, Gusia z planety Gusia itd. Wszystkie te planety znajdują się w kociej galaktyce, ale każdy kot pochodzi z innej planety. Sara pochodzi z planety Sara, która to planeta leży w mamutkowym układzie słonecznym, a ów układ znajduje się w psiej galaktyce.


Każdego kolejnego dnia coraz mniej postrzegamy Sarę jako psa i jako mamutka. Oczywiście to pies, alaskański malamut, ale coraz bardziej jest to Sara. Nasza kochana Sarenka. 


P.S. Tekst autorstwa Z.
Copyright © Prowincjonalna nauczycielka , Blogger