Małgorzata Gutowska-Adamczyk. Podróż do miasta świateł. Rose de Vallenord.


Wydane przez
Wydawnictwo Nasza Ksiegarnia

Z książki na książkę coraz bardziej zaczyna mi się podobać Paryż. Jeszcze nie do tego stopnia, abym chciała się do niego wybrać, ale Małgorzacie Gutowskiej-Adamczyk  udało się mnie przekonać, że stolica Francji jest warta uwagi nie tylko wówczas, gdy piszą o niej Emil Zola i Honoriusz Balzak.

Nina zaciekawiona historią Róży z Wolskich wyrusza do Paryża, by w nim znaleźć maksymalnie dużo informacji o życiu malarki. Motywuje ją również świadomośc, że od pewnego czasu z niewielkich galerii kradzione są portrety pędzla Róży. Paryż zaskakuje ją zainteresowaniem pewnego mężczyzny.

Równocześnie obserwujemy życie Rose de Vallenord, jej powrót do Paryża, próby odnalezienia równowagi po dramatycznej serii śmierci bliskich Róży osób, jej przyjaźń z Rosjaninem, a także romans, który przez ołtarz wiedzie ku wielkiemu nieszczęściu.

Nie wiem, co trzeba mieć w sobie, by pisać tak porywająco jak czyni to Małgorzata Gutowska-Adamczyk. Wiem jednak, że "Podróż do miasta świateł" czyta się pysznie. Bogactwo postaci, wydarzeń, obrazów prowadzi niepostrzeżenie czytelnika w głąb powieści pozostawiając, po przewróceniu ostatniej kartki, niedosyt. W tym przypadku hołduję jednak zasadzie, że lepiej czuć sie nienasyconym niż nasyconym zbyt mocno...

Gorąco polecam, a Małgorzacie Gutowskiej-Adamczyk dziękuję za udanie spędzony czas.
Hugh Lofting i jego Doktor Dolittle.

Hugh Lofting i jego Doktor Dolittle.


Niestety, moja pamięć funkcjonuje wybiórczo i nie umiem przywołać chwil, w których dzieckiem będąc zaczytywałam się książkami o Doktorze, który nauczył się mowy zwierząt i robił wszystko, by ich życie uczynić szczęśliwym. A przecież zaczytywać się musiałam, bo skądże indziej, niż z przykładu Dziadka i lektury powieści Loftinga narodziłby się mój nieuleczalny, prozwierzęcy bzik?

Jana Dolittle znacznie bardziej niż ludzie interesowały zwierzęta. Gdy papuga Polinezja nauczyła go zwierzęcej mocy stał się popularny wśród zwierząt, a to - niestety, jak twierdziła siostra Doktora - odbierało mu "ludzkich" pacjentów. W końcu, z ludzkich przyjaciół, towarzyszył mu tylko Mateusz Mugg, sprzedawca jedzenia dla zwierząt, i Tomasz Stubbins, który również posiadł sztukę rozmawiania ze zwierzętami.

Gospodarstwem Doktora, po odejściu jego siostry, zarządzała kaczka Dab-Dab, sowa Tu-Tu dbała o finanse, pies Jip zbierał plotki i pilnował porządku, wspomniania już papuga dbała o edukację i prowadziła z Doktorem dysputy. Jedynie nieustająco mówiące o jedzeniu prosię Geb-Geb dawało więcej powodów do zmartwień niż do radości, ale skoro należało do rodziny, to wiele zostawało mu wybaczane.

Któż nie chciałby razem z Doktorem wyruszyć w podróż do Afryki na pomoc małpom? Kto myśląc o odwiedzeniu cyrku nie wolałby zobaczyć w nim przedstawienie przygotowane przez zwierzęta, zgodnie z ich chęcią i umiejętnościami, a nie wymuszone siłą przez treserów? Na kim nie zrobiłaby wrażenia ptasia poczta Doktora gwarantująca błyskawiczne dostarczenie przesyłek w najodleglejsze zakątki świata? Wreszcie, czy jest ktoś, kogo nie zainteresowałaby opowieść o Potopie i podróży Arką, snuta przez olbrzymiego żółwia?

Te i inne historie znajdziecie w cyklu opowieści o Doktorze Dolittle. Ostatnio, jeden z tomów, został na ponownie przetłumaczony i wydany. Uroczo czytało się stare i nowe wydanie:-) 

Uważajcie dając książki o Doktorze Dolittle dzieciom - uzależniają, rozbudzają marzenia i miłość do zwierząt. Jestem tego najlepszym przykładem:-)

Andrzej Stasiuk. Nie ma ekspresów przy żółtych drogach.

Wydane przez
Wydawnictwo Czarne

Ucieszyła mnie publikacja tekstów Andrzeja Stasiuka. Ogłaszane wcześniej w różnych mediach zostały zebrane w jeden tom i choć różnią się od siebie nasyceniem, tematyką i opisywaną przestrzenią, wielką przyjemnością dla mnie stała się ich lektura. Tak jak pisałam ostatnio - lubię twórczość Stasiuka, a już osobliwie gustuję w jego książkach nie będących powieściami. Czuję wówczas, jak gdyby to co napisał było kierowane do mnie.

Nie palę i nie lubię zapachu papierosów, ale doskonale rozumiem nostalgiczny tekst Stasiuka o końcu epoki wszechobecnego dymu papierosowego. Doceniam sposób w jaki pisarz przedstawia obserwowane przez siebie zwierzęta. Czy to ryś w otoczeniu ujadających psów, czy owce wydające na świat potomstwo, czy ptaki pożywiające się na skórce słoniny wywieszonej za oknem - pod piórem (klawiaturą) Stasiuka owa proza życia nabiera niemalże metafizycznego znaczenia bedąc podniesioną do rangi czegoś, co warto obserwować, a czego w naszym życiowym pędzie nie dostrzegamy, bo i rzadko bywamy tam, gdzie dostrzec można.

Zdumiały mnie teksty najnowsze, odnoszące się do ostatnich wydarzeń obecnych w mediach, ale po głębszym zastanowieniu się nad ich przekazem, przyznałam Autorowi rację. O jakie kwestie chodzi? Czytajcie.

Cieszy mnie, tak prywatnie, wrażliwość z jaką Stasiuk opisuje zwierzeta, podróże, mijane miejsca, poznawanych ludzi i wciąż niezaspokojone (może niezaspokajalne) tęsknoty.

Czytając pisanie Andrzeja Stasiuka nie umiem zdobyć się na obiektywizm. Po prostu lubię jego pisanie i choć nie zawsze nam ze soba po drodze w poglądach na wiele spraw, chylę czoła przed umiejętnością ładnego opowiadania historii.

Agnieszka Tyszka. Zosia z ulicy Kociej na zimę.


Wydane przez
Wydawnictwo Nasza Księgarnia

Z radością powitałam kolejny tom przygód Zosi. Z tym większą, że umiem sobie wyobrazić, jak cieszyć się będzie Helena, wielbicielka książek Agnieszki Tyszki.

Zimowe przygody Zosi związane są z przygotowaniami do Świąt Bożego Narodzenia, ze zmianami pogodowymi i wszystkim tym, co przynosi nam zaśnieżona pora roku.

Zaczyna się od wyboru choinki, a że Mania i Zosia są dziewczynkami bardzo empatycznymim, przywożą do domu najbrzydszą i przez nikogo niechcianą choinkę, natychmiast nazwaną przez nie Buką. Później jest równie atrakcyjnie - babcia Zelmer przywozi pierogi, babcia Zula Polikarpa w wiaderku, a przy wigilijnym stole ma wraz z rodziną zasiąść ojciec mamy dziewczynek od wielu lat mieszkający poza Polską.

W gwarze rodziny i szaleństwie porządkowo-kuchennym niektórych ponoszą nerwy, niektórzy zapominają, że ma to być szczęśliwy i spokojny dzień, ale w końcu tradycji staje się zadość i zgromadzeni w domu Zosi, wysłuchując fragmentu Pisma Świętego, zaczynają wigilijną kolację, a zwierzęta przemawiają ludzkim głosem.

P.S. Nie wiem, czy Agnieszka Tyszka od początku miała taki zamysł, czy wyszło to niejako przy okazji, ale Mania, młodsza siostra Zosi, z tomu na tom coraz wyraźniej staje się bohaterką pierwszoplanową. Czyżby miał powstać cykl książek o Mani? :-)

P.S.2. Fragment książki znajdziecie tutaj:  http://www.zosiazulicykociej.nk.com.pl/
Ruta Sepetys, czyli słów kilka o "Szarych śniegach Syberii".

Ruta Sepetys, czyli słów kilka o "Szarych śniegach Syberii".


Prowincjonalna nauczycielka: Pani książka, „Szare śniegi Syberii”, pokazuje historię Litwy, która powszechnie nie jest znana.
Ruta Sepetys: W Polsce też ta cześć historii Litwy jest mało znana. Starałam się przedstawić, zwłaszcza amerykańskim czytelnikom, tę część historii Litwy, która często jest wciąż pomijana.

PN: Książka była kierowana przede wszystkim do młodych czytelników. Czy ma Pani głosy od starszych osób, które ją przeczytały i znajdują w niej historię podobną do historii własnej rodziny?
RS: Tak. Książka jest opublikowana w 43 krajach i przetłumaczona na 26 języków. W wielu krajach jest wydana jako książka adresowana do dorosłych, np. w Irlandii, Singapurze, Brazylii. Zaskakujące są informację o czytelnikach, którzy mają nawet 80 lat i podobała im się ta książka, chociaż wcześniej nie wyobrażałam sobie, że historia nastolatków mogłaby zainteresować dojrzałych czytelników. Książki, które opowiadają o ludzkich doświadczeniach mogą być interesujące dla każdego, trafiać do wszystkich czytelników. I kiedy tematem książki jest nadzieja, ciężkie przeżycia, przetrwanie w trudnych warunkach, książkę może przeczytać z zainteresowaniem czytelnik w każdym wieku, a  kiedy jest skupiona bardziej na aktualnych wydarzeniach albo na tym, co jest modne w danym momencie, rzeczywiście może to być książka dla młodszych czytelników.

PN: Które z opinii o książkach zaskoczyły Panią najbardziej?
RS: Najbardziej zaskakujące jest to, że każdy wydawca, z każdego kraju, zinterpretował książkę w zupełnie inny sposób. Np. we Włoszech jest to książka o miłości i przetrwaniu, we Francji o tożsamości, w Hiszpanii o patriotyzmie, a w Japonii o poświęceniu. To opinia czytelników determinuje to, o czym jest książka. Bo chociaż to ja napisałam tę książkę i wydawało mi się, że wiem o czym ona jest, to, gdy idę na spotkania z czytelnikami, dowiaduję się, że oni zupełnie inaczej niż ja rozumieją mój tekst, że inaczej go sobie zinterpretowali. Wielu ludzi, zainspirowanych moją książką, odnalazło jakąś cząstkę losów swojej rodziny. Dla przykładu: w książce opowiadam o niewielkim niemieckim mieście Bibra. Wybrałam to miasto, bo tam mieszkał mój ojciec po tym, gdy uciekł z Litwy. Dostałam wiele e-maili od ludzi, którzy interesowali się dlaczego wybrałam akurat to miasto, bo okazywało się, że członkowie rodziny moich czytelników byli w tym samym obozie, w którym przebywał mój ojciec. Kiedy zaczęłam pisać książkę nie znałam szczegółowo historii mojej rodziny i ich deportacji. Najbardziej niesamowite było, gdy zadzwonił do mnie czytelnik z Chicago i powiedział mi, że ma 9 listów i 6 zdjęć mojej rodziny z czasu, gdy przebywali na Syberii. W "Szarych śniegach Syberii” chciałam opowiedzieć po prostu historię o ówczesnej sytuacji na Litwie, ale spotkałam się z historią własnej rodziny i to jest piękne.

PN: Skoro Pani nie wiedziała zbyt wiele o historii własnej rodziny, to skąd pomysł, aby Pani bohaterka przeżyła deportację na Syberię?
RS: Zrobiłam bardzo szczegółowe badania do książki i przepytywałam wiele osób, które przeżyły obozy na Syberii, a które w tych obozach były jako nastolatkowi (teraz są już staruszkami). Moi rozmówcy opowiadali, że bez względu na to, czy byli w obozie, czy poza obozem, bycie nastolatkiem jest zawsze takie samo – z takimi samymi dramatami, przeżyciami, miłościami, rozterkami. Szczególną pomocą w badaniach służyła mi Irena i losy Liny są w dużej mierze oparte na przeżyciach Ireny.

PN: Czy odwiedziła Pani Syberię?
RS: Nie, jeszcze nie. Ale bardzo bym chciała. Na Litwie są organizowane wycieczki umożliwiające odwiedzenie cmentarzy, grobów swoich bliskich, którzy zmarli na Syberii. Mam nadzieję, że kiedyś wybiorę się w taką podróż.

PN: Pisze Pani o nadziei, tożsamości, patriotyzmie. Czy Pani zdaniem te wartości są potrzebne także współczesnym nastolatkom?
RS: Myślałam, że czytanie o Syberii nie będzie ciekawe dla młodych ludzi, zwłaszcza dla czytelników z Litwy, bo oni znają te historie od swoich rodziców i dziadków. Dlatego musiałam znaleźć coś, co będzie dla nich atrakcyjne, coś poza tą trudną historią, tak, żeby nie wydawało im się, że wiedza historyczna jest im na siłę wpychana. Ja, mając 15 lat, pewnie nie przeczytałabym tej książki. Zastanawiałabym się, czy są tam jakieś pocałunki, jeśli by były, to może… Nastolatki jednak czytają „Szare śniegi Syberii”. W 26 stanach USA książka jest naprawdę czytana, jest lekturą obowiązkową w szkole, obok „Dziennika Anny Frank”. Kiedy rok temu byłam w Gdyni na spotkaniu z czytelnikami w szkolnej bibliotece, to najbardziej zaskoczyło ich to, że uczniowie w Stanach Zjednoczonych w ogóle nie uczą się o Stalinie i komunizmie. Nie wiedzą nic na ten temat.. Jeżeli studiujesz historię na uniwersytecie, to tak, a poza tym – uczniowie po prostu nie wiedzą kim był Józef Stalin.

PN: Skupiają się na historii Ameryki?
RS: Nie, nie do końca. Wiedzą o Holokauście, II wojnie światowej, ale Józef Stalin jest zupełnie pomijany. Amerykanie nie rozumieją w pełni historii Polski, nie znają jej. Teraz w szkołach rozszerza się program i zaczyna się wprowadzać naukę o komunizmie. I dlatego moja książka jest lekturą obowiązkową; mam nadzieję, że pomoże w szerzeniu wiedzy historycznej tamtego okresu.

PN: Pani bohaterka wychowuje się w rodzinie świadomej politycznie i sama, mimo młodego wieku, ma wyraźne poglądy polityczne. Czy Pani zdaniem współczesne nastolatki interesują się polityką?
RS: To zależy do kraju w jakim dorastają. Na przykład - uczniowie, z którymi spotkałam się na Targach Książki w Berlinie, mają ogromną świadomość polityki i znają nawet nazwiska niektórych senatorów amerykańskich, których nie znają Amerykanie. USA, niestety, są raczej skoncentrowane na własnej historii. Moja trasa promocyjna tej książki trwa już 3 lata i czuję, że naprawdę jestem w stanie coś zrobić dla szerzenia wiedzy o zbrodniach komunizmu. Książka jest zupełnie czym innym niż film. Czytelnik współpracuje z autorem podczas czytania i tworzy, niejako odkrywa bohaterów. W filmie i telewizji ma się wszystko podane. A książka to wspólne dzieło czytelnika i pisarza. Powieści beletrystyczne są jakby otwarciem drzwi i zaproszeniem do środka. Tym, z czego można się czegoś nauczyć, są teksty źródłowe i pamiętniki, a także rozmowy z ludźmi, którzy coś przeżyli. Książka jest jedynie zaproszeniem.

PN: Pani bohaterka ma pasję – rysowanie, które w jakiś sposób ratuje jej życie. Czy współcześnie, Pani zdaniem,  też żyje się lepiej ludziom, którzy mają jakieś pasje?
RS: Tak, bo to daje nam możliwości widzenia różnych rzeczy z innej niż dotychczas perspektywy. Np. niektórych ludzi mogę znać dziesięć lat, ale dopiero gdy zobaczę ich rysunki albo coś innego, co stworzyli, zdaję sobie sprawę z tego, że tak naprawdę ich nie znałam. Sztuka pokazuje emocje i jest pewnego rodzaju memuarem, nie jest fikcją. Wydaje mi się, że nie jest to przypadek, że wielu utalentowanych artystów pochodzi z Polski. Ponieważ została im odebrana możliwość wypowiedzenia się politycznie, pozostała im wypowiedź przez sztukę. Mam nadzieję, że młodzi czytelnicy będą tworzyć.

PN: Od trzech lat promuje Pani swoją książkę. Co, z perspektywy czasu i wielu spotkań z czytelnikami, cieszy Panią, a co sprawia, że czuje się Pani zmęczona?
RS: Najbardziej cieszą mnie informacje od rodziców, którzy opowiadają, że ich dziecko po spotkaniu ze mną wraca do domu i mówi rodzicom, że muszą przeczytać „Szare śniegi Syberii”. Nie mogą w to uwierzyć, bo ich dziecko nie chciało wcześniej czytać książek, a teraz nagle oznajmia, że mają czytać o Stalinie. Cieszy mnie to, że tę książkę czytają całe rodziny. A to, co mnie czasem męczy, to to, że niektórzy ludzi uważają, iż powinniśmy zapomnieć o historii, nie rozpamiętywać jej. Ich zdaniem powinniśmy zacząć wszystko od nowa, bo historia jest trudna, przygnębiająca, a młodzi ludzie nie dadzą sobie z nią rady z jej ciężarem. Ja jednak wierzę w to, że młodzi ludzie, którzy przeczytają moją, książkę i znajdą w sobie współczucie dla bohaterów tamtych czasów, są w stanie zmienić historię i stworzyć coś wartościowego w przyszłości.

Jeśli będziecie jutro na Targach, idzcie na spotkanie z Rutą Sepetys. Warto!

Danuta Awolusi. Na wysokim niebie.

Wydane przez
Wydawnictwo SOL

Ania, bohaterka i zarazem narratorka, książki opowiada czytelnikom swoje życie z pozoru beznamiętnie. Opowiada o dniach spędzonych w szkole, wśród prześladujących ją kolegów i koleżanek, o dysfunkcyjnym domu, o miejscu, w którym czuje się szczęśliwa i niemalże mistycznym oświadczeniu jakie płynie, w jej odczuciu, z czytania książek. Dzięki impulsom literackim i wsparciu życzliwych osób Ania dorastając zaczyna spoglądać na siebie inaczej niż dotychczas, inaczej niż chcieliby, aby się widziała, wrodzy jej nastolatkowie i niekompetentni pedagodzy.

Zdumiewać może mądrość, dojrzałość młodziutkiej bohaterki książki. Znam jednak młodych ludzi, którzy - na skutek złych doświadczeń - mając lat 12-14 byli, w pewnych obszarach, mentalnie starsi od dwudziestokilkulatków. Wierzę zatem Ani i jej dojrzałości.  Jej siła, która oprócz tego, że napędzała ją do realizacji zamierzeń, dawała podporę bliskim jej osobom. Choć w tym przypadku "bliscy", to niekoniecznie osoby, z kórymi bohaterkę łączą więzy krwi. 

Jest w historii opowiadanej książce jakaś magia. Niby zwyczajna, codzienna, dająca olśniewające efekty, ale przez większośc z nas pomijana. Autorce udało się w zaprezentować ją i jej skutki w sposób budzący wiele emocji, sposób, który zmusza czytelników do refleksji.

Gratuluję Danucie Awolusi debiutanckiej powieści. Sportretowała w niej świat, który dostrzec możemy po wyjściu z domu i zasklepienia we własnych sprawach. Świat, w którym obok nas są osoby potrzebujące życzliwej uwagi, dla których nasz serdeczny gest może stać się motorem napędowym.

Polubiłam Anię za jej upór, dążenie do celu, za rozsądek. A Autorkę za to, że bibliotekę i książki uczyniła ważnymi bohaterami swojej powieści :-)

Szewach Weiss. Ludzie i miejsca.

Wydane przez
Wydawnictwo M

Bardzo cenię Szewacha Weissa. Jego książki stanowią dla mnie lekturę wielokrotną; lubię wracać do jego słów.

"Ludzie i miejsca" to wspomnienia pogrupowane w sześć rozdziałów. Mowa tu o rodzicach Szewacha Weissa, Izraelu, spotkaniach w jakich uczestniczył jako polityk, wspomnienia o Żydach polskich i tym, co zrobili dla kulturowego, politycznego i naukowego dziedzictwa oraz rodział poświęcony wystąpieniom podczas nadawania Weissowi honorowych doktoratów.

W każdej z części książki znalazłam coś, co szczególnie mnie poruszyło. Wzruszający jest wielki szacunek Szewacha okazywany rodzicom, mocno - jak mi sie wydaje - niedzisiejszy. Interesująco brzmi historia o początkach państwa Izrael, o kibucach, świadomości językowej młodego mężczyzny i o tym, kto objął władzę w nowym państwie. Wielość spotkań opisanych przez Weissa sprawia, że trudno wybrać to najciekawsze, to, które najbardziej chwyta mnie za serce. Czy to z Janek Karskim, Szymonem Peresem, Janem Pawłem II, czy Ireną Sendlerową? Ciekawie było czytać o osobach jakie zdaniem Szewacha Weissa warto byłoby, wśród wielu innych, upamiętnić w Muzeum Żydów Polskich. Kto jest tu wymieniony? Isaac Bashevis Singer, Artur Rubinstein, Bruno Szchulz, Jan Kiepura, Ludwik Zamenhof, Jan Brzechwa i inni.

Tekst Szewacha Weissa zgromadzone w książce "Ludzie i miejsca" były najczęściej publikowane w prasie codziennej. Cieszy mnie jednak to, że zdecydowano się je zebrać w jednym tomie - pozwala na uporządkowanie informacji i jeszcze lepsze poznanie Szewacha Weissa.

Gorąco polecam.

Zawrócili mi w głowie [Śląscy Blogerzy Książkowi]

Czytam niemalże od zawsze. Moje zachwyty nad książkami i twórczością poszczególnych pisarzy korespondowały wyraźnie z wiekiem, w jakim sięgałam po określone lektury. Będąc dzieckiem kochałam "Dzieci z Bullerbyn", później marzyłam o domu przy ul. Czereśniowej, a jeszcze trochę później o podróżach u boku Tomka Wilmowskiego. Dorastając zmieniałam ulubieńców literackich, ale są i tacy autorzy, których - poznawszy w dzieciństwie - do dziś szczególnie cenię.

Zarówno Joanna Chmielewska, jak i Małgorzata Musierowicz stanowią mój kanon lektur obowiązkowych. Chmielewską cenię za dobre oko, za wybredny żart, używki i pasje. Musierowicz - za klimat, ciepłych i mądrych bohaterów i łacińskie sentencje Ignacego Seniora. Oczywiście, mnóstwo jest głosów krytykujących twórczość obydwu Pań, ale ja nieodmiennie stawiam na ich książki, gdy trzeba mi poczuć się dobrze.

Kim jeszcze poprawiam sobie nastrój? To może dziwny wybór, ale gdy czasami dopada mnie niemoc i nie mogę zdecydować się na to, co czytać warto, sięgam po autorkę, która nigdy mnie nie zawiodła. Lubię zarówno jej kryminały, autobiografię, jak i opowieść o obozie archeologicznym. Agatha Christie i jej detektywi są w stanie naprowadzić mnie na właściwe tory.

Po czyje jeszcze książki sięgam bez namysłu? Oczywiście po Alexandra McCalla Smitha:-) Lubię wszystkie trzy cykle jego autorstwa wydane dotychczas (nie w całości) po polsku, ale najbliższa jest mi Mma Ramotswe. Może dlatego, że podobnie jak ona, jestem kobietą zbudowaną tradycyjnie?:-)

Pora powrócić do rodzimych pisarzy. Jacka Dehnela cenię za piękną polszczyznę i dar opowiadania, Marcina Wrońskiego za lubelskie historie kryminalne, Andrzeja Ziemiańskiego za szorstkość prozy. W książkach duetu Gacek & Szczepańska szukam powodu do śmiechu i wciąż mam nadzieję, że znów coś opublikują. Wierzę również, że Tomasz Łysiak zachwyci mnie znów porządnie osadzoną w realiach historycznych opowieścią z lekka awanturniczą, a Sylwia Chutnik stworzy kolejny manifest ubrany w konwencję literacką.

Wciąż świeże są we mnie fascynacje z czasów liceum. Odkrywałam wówczas prozę Jose Saramago, Nikosa Kazandzakisa, Arturo Perez-Reverteza. Zaczytując się w "Baltazarze i Bilmundzie", "Chrystusie ukrzyżowanym po raz wtóry", czy "Terytorium Komanczów" budowałam swoją wrażliwość, rozbudzałam ciekawość, podsycałam pasje i wciąż znajduję w sobie to, co narodziło się wtedy.

Odkryciem sprzed kliku lat jest proza Andrzeja Stasiuka. Gdy wędrowałam z plecakiem i namiotem autostopem do Albanii ktoś życzliwy dorzucił mi do bagażu "Jadąc do Babadag". Przez dwa tygodnie smakowałam Stasiukowego pisania i czułam, że to książka idealna dla mnie. W "Fado" odnalazłam podobne emocje, a i w "Dojczland", mimo morza alkoholu przelewającego się na kartach książki, znalazłam kilka cennych obserwacji. Teraz, na świeżo po lekturze "Nie ma ekspresów przy żółtych drogach", ponownie czuję się pogłaskana i mam wrażenie, że wiele słów w tej książce dotyka mnie osobiście, że wielu obserwacjom Autora mogłabym przyklasnąć. 

Odrębnymi kategoriami "książek na zawsze" są książki o zwierzętach i książki podróżnicze. W poczet książek o zwierzętach zaliczam zarówno beletrystyczne, jak i naukowe. Wybierając książki podróżnicze sięgam raczej po te bliższe Wańkowiczowi niż współczesnym, przekolorowanym, historiom.

Książki towarzyszą mi od zawsze. Mam nadzieję, że do grona autorów, którzy zawrócili mi w głowie, dane mi będzie dopisać jeszcze kilka nazwisk. Bo czytać zamierzam aż po kres.
Wspólny temat

Wspólny temat

Ostatnio, oprócz powieści, esejów, rozmów z..., opowiadań, przeczytałam mnóstwo książek o charakterze poradnikowym. Książek z jednym, łączącym je ze sobą, motywem. Książki, a raczej wiedza w nich zawarta, stanowiły podbudowę do nowego w naszym życiu. Nowe nastało nieco ponad tydzień temu i okazało się, że przygotowanie teoretyczne było potrzebne i konieczne. Oczywiście, nie wiemy wszystkiego, bo choć książki na wiele nas przygotowały, życie codzienne pokazuje warianty, których w książkach nie wyłapaliśmy, a które pewnie w nich były, ale wówczas - podczas lektury - wydawały się nam zbyt mało ważne. Podstawowe zasadny jednak poznaliśmy i wierzymy, że opierając się o nie oraz ufając własnemu rozsądkowi i doświadczeniu, damy radę.

11 października do naszego zakoconego domu dołączyła Sara. Dziewięcioletnia psica, która kiedyś mieszkała z ludźmi, a ostatnie kilka, czy kilkanaście miesięcy spędziła w schroniskowej klatce. Powoli oswajamy siebie i koty z tym, że opiekujemy się psem. I właśnie dlatego, na naszej półce z książkami z biblioteki pojawiły się ostatnio książki:
Dwie z tych książek są mniej naukowe, a bardziej żartobliwe. Mimo to i w nich znaleźć można pewne, cenne obserwacje. Dużo dała mi lektura "Okiem psa", "Drugi koniec smyczy", "Oczami psa", ale i niewielka, zwarta publikacja dotycznąca psów zaprzęgowym, w pewnych kontekstach, okazała się bardzo istotna. Bardzo cenię sobie Jan Fennell, której "Zapomniany język psów" był pewnego rodzaju objawieniem (jak sądzę nie tylko dla mnie). Jestem pod dużym wrażeniem książki Jacka Gałuszki, z pewnością poszukam też innych publikacji tego autora.
Trzymajcie, proszę, kciuki za komitywę kocio-psią. I za naszą kondycję, bo bardzo dużo spacerujemy:-)

Sławomir Cenckiewicz. Wałęsa. Człowiek z teczki.


Wydane przez
Wydawnictwo Zysk i S-ka

Książka jest jeszcze ciepła. Sławomir Cenckiewicz swoją opowieść zaczyna od opisu weneckiej premiery filmu Andrzeja Wajdy „Wałęsa. Człowiek z nadziei.”. To ładnie opowiedziana historia. I smutna. A później, w drugim rozdziale, Autor opisuje młodość Wałęsy. Rozdział trzeci to dla mnie najsmutniejsza część książki, bo to historia Grzegorza Lewandowskiego, dziecka, które żyło tylko cztery lata, dziecka, o którym ta, która je znała, powiedziała tak:
Oprócz biedy Grzesio niczego nie zaznał. Był łazarzem za życia i jest łazarzem po śmierci. Nie ma ani krzyża, ani kwiatka, ani nawet tabliczki. Mała, bezimienna mogiłka przy płocie, którą większa ulewa może całkowicie rozmyć. [s. 60]
A Cenckiewicz zapewnia:
Chcąc przywrócić Grzesiowi elementarną godność – imię i nazwisko za zapuszczonej mogile, nie mogę tej sprawy tak zostawić. (…) Będę o to walczył choćby w sądzie administracyjnym. [s. 61]
Właśnie Grzegorzowi Lewandowskiemu Cenckiewicz zadedykował swoją książkę.

W kolejnych rozdziałach Autor przedstawia historię uwikłania Wałęsy, historie uzupełnioną o najnowsze źródła. Czyta się to znakomicie, w dużym stopniu zapewne dlatego, że nie jest to książka stricte naukowa, tylko publicystyczno-historyczna.

Pod koniec Cenckiewicz wyjaśnia powody, dla których napisał tę książkę. To jest ważny tekst i dobrze byłoby, gdyby został opublikowany osobno – może w jakimś tygodniku, może w jakiejś gazecie, może w Internecie. W tym tekście Autor porusza kilka ważnych kwestii. Pisze o historii, przywołuje swoje wspomnienia z czasów, gdy był nastolatkiem i z wielkim entuzjazmem, pośród tysięcy ludzi, witał Lecha Wałęsę powracającego z internowania w Arłamowie. Pisze o ostatnim filmie Wajdy i stwierdza, że tym filmem Wajda tworzy fałszywy mit, mit Wałęsy. I dodaje:
Prezentując Wałęsę jako bohatera, Wajda wymusza na nim zobowiązanie do podtrzymywania kłamstwa. Reżyser jakby szantażuje Wałęsę i blokuje możliwość przyznania się. [s. 394]
Nie wiem, jakie intencje miał Wajda, ale to chyba nie jest istotne, ponieważ i tak najważniejszy jest efekt. Dlaczego tak wielkie znaczenie miałoby to, gdyby Wałęsa opowiedział swoją prawdziwą historię? Otóż dlatego, że prawdziwa historia Wałęsy, opowiedziana przez niego samego, w dużym stopniu odsłoniłaby przed szeroką publicznością fundamenty i sposób funkcjonowania III RP. Wojciech Jaruzelski o tym nie opowie, a czy opowie Wałęsa?

Tutaj jest relacja z promocji książki Cenckiewicza; warto obejrzeć ten materiał, w którym, między innymi, na temat możliwości ujawnienia przez Wałęsę prawdy, wypowiadają się Krzysztof Wyszkowski i Antoni Macierewicz.

Można zapytać o to, po co komu w ogóle prawdziwa historia opowiedziana przez Wałęsę. Przecież żyjemy w XXI wieku, mamy książki i artykuły, mamy Internet, więc jakim cudem możemy, jako społeczeństwo, nie wiedzieć o najważniejszych dla naszego kraju sprawach? Cenckiewicz o tym pisze. Pisze (po nazwisku) o historykach, których nazywa prorządowymi dziejopisarzami, pisze o strachu i oportunizmie historyków, pisze o odmowie wiedzy. Pomyślałam sobie, że to bardzo, bardzo smutne, iż dzisiaj nie trzeba masowo wsadzać ludzi do więzień, nie potrzeba cenzury, w tym cenzury Internetu, bo do tego, aby skutecznie karmić ludzi jedynie słuszną wersją wystarczą dwie albo trzy telewizje.
Mamutek

Mamutek

Ucichło u nas nieco, bo nastąpiły zmiany. A zmiany, jak to zmiany, powodują dużo emocji i wymagają nieco czasu do okrzepnięcia sytuacji, która po zmianach zaistniała.

11 października przyjechała do nas z Wrocławia Sara. Tym samym staliśmy się Domem Tymczasowym fundacji działającej na terenie całej Polski i zajmującej się adopcjami konkretnej rasy psów (i psów w typie rasy).

Historię Sary przeczytacie tutaj. Jest pieską w słusznym wieku, ale nadal pełną entuzjazmu i wigoru. Gdy chodzimy 2-3 godziny to na dźwięk słów "wracamy do domu" mocniej macha ogonem; zbyt długie wędrówki wyraźnie wyczerpują jej siły. Być może wiąże się to z tym, że Sara spędziła nieco czasu w schroniskowym kojcu.

Koty na samym początku się wystraszyły. Najszybciej do porządku nad pojawieniem się Sary przeszły Gusia i Sisi. U Nusi trwało to nieco dłużej, a Wojtek do dziś spogląda ze zdumieniem. Sara jest zazdrosna o naszą uwagę poświęcaną kotom, więc to musimy ćwiczyć najbardziej.

Dla nas obecność Sary oznacza spacery. Dużo spacerów ;-)


Do słów - kluczy na blogu dodajemy "Sara" i będziemy - mimo, że to koci blog - czasami pisać także o piesce.


P.S. Fundacja Adopcje Malamutów dowiozła do nas Sarę, zapewniła jedzenie, ewentualne koszty leczenia weterynaryjnego oraz wsparcie mentalne i merytoryczne. Firma Sali podarowała Sarze szelki i dwie smycze, a SwissVital zadbała o specjalną karmę dla psich seniorów.

Matthew Tyrmand, Kamila Sypniewska. Jestem Tyrmand, syn Leopolda.


Wydane przez
Wydawnictwo Znak

W książce „Jestem Tyrmand, syn Leopolda” syn, praktycznie nieznający ojca, mierzy się z jego legendą. Czyni to w sposób niewymuszony, z elegancją i olbrzymimi zasobami humoru. 

Matthew Tyrmand ma w sobie i pokorę człowieka, który nie zna swojego przodka, i ciekawość wobec tego, w jaki wpływ Leopold Tyrmand miał na swoich czytelników, na pewną epokę w literaturze polskiej. 

Wspólna książka młodego Tyrmanda i Kamili Sypniewskiej nie jest jednak tylko pomnikiem wystawionym autorowi „Złego”. Dużo w niej wspomnień syna, ale też dużo informacji o tym, jak wygląda życie Matthewa Tyrmanda, o jego pracy na Wall Street i biznesie maklerskim. O ile ta część może wydawać się niektórym lekko nużąca, to już opis tego, jak autor poznawał koloryt ojczyzny swojego ojca, jak realizował dziedziczoną po ojcu miłość do własnego kawałka świata i o tym, jak bardzo w poznawaniu Polski pomagali mu zauroczeni twórczością Leopolda ludzie, może zaspokoić czytelniczą ciekawość tych, którzy chcą lepiej poznać pisarza i jego syna.

 „Jestem Tyrmand, syn Leopolda” to fascynujący misz-masz pozwalający poznać ojca i syna z innej, niż dotychczas, strony. Obydwie te postacie są podobnie interesujące.

Przy drzwiach

Wracając ostatnio do domu uświadomiłam sobie coś. To coś przybrało postać kocich ciałek zgromadzonych wokół drzwi mieszkania i witających mnie w bardzo indywidualny, osobniczy sposób.

Sisi za każdym razem siedzi na skraju szafki stojącej w przedpokoju i wita mnie lekkim "miau". Gdy już wyda głos, robi kółeczko po szafce i wraca na poprzednie miejsce. Wówczas jest czas na to, żebym się pochyliła, dała zwąchać przyniesione na twarzy i włosach zapachy i pogłaskała kocinkę.

Gusia najczęściej siedzi w dalszej części przedpokoju i dopiero na moje "Cześć Gusiu" zaczyna się do mnie zbliżać, by po chwili odwrócić się tyłem i nadstawić grzbiet do głaskania. Później podążą leniwym krokiem w stronę kuchni i zasiada przy misce.

Nusia burczy na mój widok i robi baranka. Czeka na powitanie, głaski i - podobnie jak Gusia - wspólne wejście do kuchni. Gdy wczoraj jej nie zauważyłam wchodząc, zobaczyłam za chwilkę, że siedzi za drzwiami z rozpaczliwie smutną miną. Przecież jej nie pogłaskałam...

Wojtek najczęściej nie przychodzi. Moje powroty do domu zbiagają się idealnie z jego godzinami snu i pojawiająca się ja nie jestem żadnym powodem do tego, by sen przerywać.
Bertold Kittel. System. Jak mafia zarabia na śmieciach.

Bertold Kittel. System. Jak mafia zarabia na śmieciach.


Wydane przez
Wydawnictwo PWN

W książce Kittela ważne są dla mnie dwa konteksty. Kontekst pierwszy: czego dowiadujemy się o branży?

Kittel pisze o przemyśle śmieciowym. Temat jak najbardziej na czasie. Jest cała ta ustawa śmieciowa, której efektem jest przede wszystkim to, że musimy więcej płacić za to, że ktoś wywozi śmieci, które wyrzucamy. A jak nie będziemy myć kubeczków po jogurcie, albo zgodnie z ustawą nie będziemy wyrzucać śmieci do stosownych kontenerów, to zapłacimy jeszcze więcej.

Mnie najbardziej interesuje to, co się z tymi wyrzucanymi przez ludzi śmieciami dzieje, no i wygląda na to, że dzieje się źle. Kittel opisując przemysł śmieciowy pokazuje, że w dużej części nikt tych śmieci nie segreguje, po prostu są wyrzucane na wysypiska jak leci. OK., ale jak to się ma do oficjalnych statystyk? Ano tak, że statystyki są robione w oparciu o kwity, a kwity wypełniane są skrupulatnie, tyle tylko, że nie oddają rzeczywistości. Autor pisze:
Działalność szarej strefy sprawiła, że zbieranie odpadów przestało się w Polsce opłacać. Ich producenci, firmy zajmujące się odzyskiem, recyklerzy, a nawet Ministerstwo Środowiska – wszyscy maja interes w tym, aby na papierze widniały jak najwyższe ilości przetwarzanych śmieci.
W rzeczywistości jednak trafiają one na wysypisko. Odzyskiwanie i recykling surowców wtórnych jest fikcją. [s. 181]
Kontekst drugi: kto to robi? Autor opisuje śledztwo dziennikarskie, które przeprowadził na Śląsku i z którego wynika, że biznesem śmieciowym w dużej części zajmuje się mafia. Działa tu mechanizm klientelistyczny, dobrze opisywany przez Andrzeja Zybertowicza. W procederze opisanym przez Kittela biorą udział między innymi byli pracownicy tajnych służb. Rzecz jasna, państwowych tajnych służb. Zapytacie, jak to jest możliwe? Otóż możliwe, a jak, to sobie doczytacie w książce, o której autor pisze:
Ta książka zburzy dobre samopoczucie Czytelników, którzy zaspokajają potrzebę dbania o środowisko naturalne, ładując cierpliwie butelki, papier i plastik do osobnych worków. Myślicie, że przyszłe pokolenia będą Wam wdzięczne, bo wyrzucaliście śmieci do różnych pojemników? I tak ktoś je pewnie wyrzuci na jedna hałdę. A pieniądze od firm, samorządów, nawet od wielkich globalnych koncernów, trafią do kieszeni bandytów.[s. 9]
Dobrze napisał Kittel tę książkę, dokładnie pokazał mechanizm biznesu śmieciowego, opisał drobiazgowo swoje śledztwo. Jest jeszcze jeden wątek, trochę oderwany od całości, mianowicie historia CBA w ujęciu Kittela. Mam wrażenie, iż Autor, przedstawiając swoją wersję, był rzetelny, aczkolwiek nieco spłycił temat, no ale w tak niedużej książce nie można było napisać o CBA w sposób pogłębiony.
Królowa Ludzkich Serc

Królowa Ludzkich Serc

Nadużywane w przypadku Lady Di określenie "Królowa Ludzkich Serc" wydaje mi się jak znalazł w chwili, w której dzień po śmierci Joanny Chmielewskiej piszę o niej. Media, blogi, portale społecznościowe wybrzmiewają głosem ludzi, dla których twórczość Joanny Chmielewskiej była początkiem przygody literackiej, była tej przygody kontynuacją i lekturą, która umiała (niczym dobrze wychowany człowiek) się znaleźć w każdej chwili, a już osobliwie w chwili, gdy człowiekowi było jakoś smutno i źle. Bo jakże się martwić czymkolwiek wobec nieustraszonej Joanny uwięzionej w lochu? Jak narzekać na wczesne pobudki, gdy ulubiona postać literacka przed wschodem słońca podąża na plaże, by z zimnego morza wydobywać bursztyny? I po się przejmować drobiazgami, gdy tu obok, np. na nieodkrytym dotychczas strychu, może na nas czekać mnóstwo atrakcji?

Pierwszą książkę Pani Joanny, "Zwyczajne życie", kupiłam mając lat 9. Czas jakiś później, czytając "Większy kawałek świata" podziwiałam Mazury nie wiedząc jeszcze wówczas, że tam będę mieszkała i ów kawałek świata uznam, że swój.

Poznawałam stopniowo poszczególne książki, część kupowałam, część dostawałam; jedną - tę najstarszą - dostałam w szkolnej szatni, bo zawieruszona czekała już długo na kogoś, kto ją przygarnie. Pokochałam bohaterów: pomysłowe nastolatki, upiornie energiczne dzieci i ich psa, Joannę, która z pewnością ukształtowała moje poglądy na wiele spraw, pracowników biur i mieszkańców lasu.



Na półce książki Joanny Chmielewskiej sąsiadują z Agathą Christie i Huhg Loftingiem. To, moim zdaniem, dobre towarzystwo...


Jeżdżąc do Warszawy mijałam wielokrotnie znak drogowy wskazujący miejscowość o nazwie Wieczf. Kośc. Byłam w Kątach Rybackich, gdzie dzik zajrzał mi do auta, a na plaży w Jantarze zbierałam bursztyny na nalewkę.

Sięgnę pewnie wkrótce znów po książki Joanny Chmielewskiej. Na szczęście zostały nam książki...

Kosz na pranie

W łazience mamy kosz na pranie przykryty kocykiem i na tym koszu Dusia lubiła spać. Ten kosz stoi pod kaloryferem, więc jak ktoś śpi na koszu, to ma ciepło. Dusia tam spała i Sisi też, no i Nusia, ale rzadziej. Przez półtora miesiąca po tym, jak Dusia poszła za Tęczowy Most, żaden kotek nawet nie wszedł na kosz. Teraz już wchodzą - Sisi i Wojtuś.

Po tym, jak Dusia poszła za Tęczowy Most, kilka razy było tak, że Sisi i Nusia siedziały w łazience - jedna na kuwecie, druga na sedesie - i patrzyły na kosz na pranie. Długo tak siedziały i patrzyły. Być może patrzyły na Dusię, która przychodziła i leżała na swoim ulubionym miejscu. Nie wiemy tego. Bardzo chcielibyśmy, żeby Dusia do nas przychodziła, ale czy przychodzi, to nie wiemy. Nie ma sposobu na to, żeby Sisi i Nusia powiedziały nam, czy Dusia przychodzi, czy ją widzą. A może one nam to mówią? Ale my i tak tego nie wiemy. Czasami bardzo nam doskwiera to, że nie umiemy porozmawiać z naszymi kotami. Ale tylko czasami nam to doskwiera.


Spacery i ich organiczenia

Spacery i ich organiczenia

Gdy ostatnio wracałam do domu zdumiało mnie, że drzwi od mieszkania na korytarz są otwarte. Założyłam, że Z. zobaczył mnie przez okno i czeka w przedpokoju, by otworzyć mi drzwi dzielące nasz korytarz od reszty bloku, ale nie - dopiero, gdy zadzwoniłam Z. wyszedł i wówczas naszym oczom ukazała się w niepełnej, bo przemykającej, krasie Sisuleńka. Wykorzystała nie dość dokładnie przekręcony "łucznik" i otworzyła sobie drzwi. Co ciekawe, nikt poza nią na spacer nie wyszedł. Oczywistym jest chyba, że cały wieczór wyśpiewywała pod drzwiami serenady domagając się wypuszczenia na spacer.

Poranne spacery balkonowie cieszą się mniejszym niż jeszcze niedawno powodzeniem. Ranki są, zdaniem Wojtusia, za chłodne.

A na ogrzanie -  zdjęcia. Aż kusi, by się przytulić, prawda?




Copyright © Prowincjonalna nauczycielka , Blogger