Przejdź do głównej zawartości

Mirosław Salski. Między słowami.


Wydane przez

Wydawnictwo Replika

Ewa Sobczak pochodząca z Białej Góry polonistka i autorka pierwszej w swoim życiu książki, zmierza pociągiem w stronę rodzinnej miejscowości, by w niej uczestniczyć w zjeździe absolwentów. Targają ja wątpliwości, ale wydawca polecił jej, by drugą książkę rozpoczęła od owego spotkania po latach.

Piotr Skaziński, podkochujący się w Ewie w czasach szkolnych, po studiach wrócił do rodzinnego miasta i przejął po ojcu księgarnię. On również dostał od Karola Buttkiewicza propozycje napisania książki – punktem wyjścia ma być spotkanie uczniów IVa, którzy szkołę skończyli naście lat temu. Przyjazd Ewy do Białej Góry i jej praca nad książką odsłania skrywane tajemnice miasteczka, a jej bliskość z Piotrem wprawia w ruch różne, niespodziewane wydarzenia.

Jedną z ciekawszych części powieści były rozważania, nieco odróżniające się od pozostałej treści przedstawionej nam przez autora, na temat tego jak pisze się książki. Był to nieco ironiczny ukłon w stronę wydawców, pisarzy, PR, ale także źródło tytułów i bon motów dotyczących warsztatu pisarskiego.

Przyznam, że porównywałam swoje wrażenia z lektury z wrażeniami Kalio. Jedno różni nas zupełnie – Kalio pisze, że w małych miasteczkach lepiej się mieszka, ja uważam, że małe miasteczka duszą, że lepszym miejscem do życia jest spore, czy wręcz duże miasto. Ot, choćby na przykładzie Białej Góry – świadomość, że dyrektor liceum za zdaną maturę z matematyki wymagał od uczennic seksu, czy to, iż kolega ze szkolnej ławki, będący szują, stał się władzą w mieście i ma większe możliwości, by swoją szujowatość ukryć i by mocniej z niej korzystać – nie jest mi potrzebna. Chcę być w środowisku, które nie będzie zastanawiało się, dlaczego zmienił się mój strój, kto idzie obok mnie i czy stać mnie na jeżdżenie taksówką, bo najzwyczajniej w świecie nie zauważy tego wszystkiego.

Powieść Salskiego, zdawało by się lekka i przyjemna, będąc przyjemną lekką wcale nie jest. Można tu znaleźć mnóstwo wątków, które poruszą czytelnika. Mnie poruszyły:)

Komentarze

Skoro tu się wywiązuje jakaś mała dyskusja o mieszkaniu w dużych/małych miastach to i ja, jako była prowincjuszka z warmińsko-mazurskiego, a teraz mieszkanka Krakowa swoje 3 grosze dorzucę.
I małe i duże miasta mają swoje zalety. Uwielbiam jeździć do rodziców do miasteczka, z którego pochodzę, ale tylko raz na jakiś czas, bo na dłuższą metę się w nim duszę. Czuję się jakby omijało mnie "prawdziwe" życie, a lubię mieć świadomość, że jeśli mam ochotę pójść do kina - idę do kina. Jeśli mam ochotę na kuchnię brazylijską - idę do restauracji. Jeśli chce zrobić sobie toure po empikach - idę. Pewnie, że duże miasto jest frustrujące, brudne, tłoczne i ci kłębiący się ludzie (zwłaszcza w weekendy) doprowadzają mnie do szału, ale jednak póki co nie wyobrażam sobie powrotu na prowincję, na której świetnie się relaksuję, ale na dłuższą metę duszę się. Także ze względu, że wszyscy się znają i wszytko o sobie wiedzą. I tyle. Dziękuję za uwagę.
Anonimowy pisze…
no to biorę udział w dyskusji:)
Ja od zawsze broniłam i nadal będę bronić małych miasteczek. Dlaczego? Otóż zalety dużego miasta wg mnie nie rekompensują mi tych wad, które wymienił Zosik w swoim komentarzu.
To, że jest tłoczno, brudno, szybko tak mnie frustruje, że zawsze z wizyty w Olsztynie wracam wyczerpana psychicznie i fizycznie. To jest ponad moje siły i naprawdę wolę mieszkać w małym miasteczku, tak jak teraz. I gdy mam ochotę na wizytę w jakimś przybytku wielkiego miasta, to tam jadę, ale z ulgą wracam do swojego grajdołka.
A więc- dla mnie zalety nie rekompensują wad. I co dla jednego jest do wytrzymania i przełknięcia, dla mnie nie. I chyba w tym tkwi sedno.
A teraz jeśli chodzi o małomiasteczkowe szuje. No tu akurat zdanie mam wyrobione- szuje są wszędzie- i w małych i w dużych miastach. Tylko że w dużych łatwiej jest im się ukryć. Wydaje mi się, że autor podał nam w książce po prostu drastyczny przykład, ale przecież to mogło się wydarzyć w dużym mieście, ten argument akurat do mnie nie przemawia, bo nie zawiniła tu wielkość miasta, tylko człowiek. A w małym miasteczku te szwindelki szybciej wychodzą na jaw i wtedy możemy się wykazać odwagą cywilną, żeby je zwalczać, bądź nie- to znowu zależy od autoramentu człowieka.
Na korzyść małych miast przemawia jeszcze ogólnie większe poczucie bezpieczeństwa- ten brak anonimowości, który dla kogoś może być wadą, dla mnie właśnie jest zaletą- nikt mi na ulicy nie wyrwie torebki z ręki, bo za 5 minut do domu zapuka mu pan policjant z poszkodowaną, która w trzy minuty dowie się, kto to właśnie biegł. To tylko taki przykład.
Anonimowy pisze…
jeszcze dodaję:
Kiedyś przejmowałam się tym, że idę do miasta ubrana w wyświechtane dżinsy i podszytą wiatrem kurteczką, bo jakaś pani mnie zobaczy. Teraz mam to w nosie. Do pracy ubieram się starannie, bo jednak jestem nauczycielką i muszę wyglądać- jak cię widzą, tak cię piszą.
Kiedyś musiałam pielić w ogródku, bo sąsiadka miała czyściutko. Teraz hoduję sobie wybujałą dżunglę i czytam książki.
Nie duszę się, bo moja biblioteka jest świetnie zaopatrzona w książki, mam Internet w domu, telefonów jakie chcesz i samochód. Kiedy chcę- jadę, kiedy chcę mieć spokój- mam spokój i już nawet nauczyłam znajomych, że jeśli chcą się na mnie obrażać, bo wolę czytać niż iść na plotki- to jest ich problem. Ja naprawdę lubię swoje miasteczko.
Anonimowy pisze…
ten anonimowy to byłam ja, tylko źle mi się kliknęło:)
Monika Badowska pisze…
Zosiku, Kalio,
to nie jest tak, że potępiam małe miasteczka. Wszak w takim mieszkam i z takiego (częściowo) pochodzę. Ale dostrzegam wyraźnie wady mieszkania w małym mieście.
To, co powoduje frustracje w dużym mieście można jakoś ominąć, a to, że aby pomacać coś w empiku trzeba przejechać 80 km, raczej trudno;) Są wady i zalety obydwu możliwości, są miłośnicy jednego lub drugiego rozwiązania. Ja wolę większe miasta:)
Anonimowy pisze…
No widzisz- ja tych frustracji przełknąć nie mogę. A do dużego miasta mam 25 km czyli w sumie 15-20 minut jazdy. Niejednokrotnie z jakiegoś osiedla do centrum jedzie się dłużej w wielkim mieście. Natomiast koszt dojazdu wg mnie równoważy większy koszt życia codziennego w dużym mieście. Wiem, bo przecież studiowałam i żyłam w dużym mieście. Konkludując- co kto lubi.
Monika Badowska pisze…
Kalio,
zgadzam się - z niektórych dzielnic wielkich miast jedzie się dłużej niż Ty do centrum;) Konkluze mamy takie same:)
megat pisze…
Hi!! Your blog are very nice and more info. I hope follow my blog and please click my google ads.

Popularne posty z tego bloga

Konkurs na Blog Roku

Wczoraj ów konkurs wkroczył w kolejny etap. Za nami czas zgłaszania blogów, przed nami czas głosowania na te, co zgłoszone, a po południu 22 stycznia najpopularniejsze blogi oceniać będzie Kapituła Konkursu. Aby zagłosować na bloga, którego właśnie czytacie należy wysłać sms-a o treści E00071 (e, trzy zera, siedem, jeden) na nr 7144. Taki sms kosztuje 1,22 zł. Szczegóły konkursu: http://www.blogroku.pl/

Spacer po Sudetach, czyli kilka słów podsumowania.

Wyruszyłam ze Świeradowa Zdroju i z każdym krokiem oddalającym mnie od centrum i hałasu dobiegającego z okolicznych budów czułam się coraz lepiej. Cisza i pustka to zdecydowanie przestrzeń mi sprzyjająca. Oczy mi ciągnęło do błyszczących kamieni pod nogami, a całą sobą dostrajalam się do otaczającego mnie lasu. Im głębiej w Izery, tym więcej rowerzystów, ale urok Hali Izerskiej i obserwacja ludzi zajadających się popisowym daniem Chatki Górzystów nastrajały mnie bardzo pozytywnie. Gdy przy Stacji Turystycznej Orle okazało się, że będę spała w starym drewnianym domu, sama w wieloosobowym pokoju, uśmiechnęłam się szeroko. Obejrzałam wystawę, zjadłam niezbyt ciepłą acz smaczną zupę i zakończyłam długi dzień. Dzień kolejny okazał się być jeszcze dłuższy. W Jakuszycach o moje dobre nastawienie zadbała kawa w hotelowej restauracji i piękna droga przez las tuż za Jakuszycami. Karkonoski Park Narodowy rozpoczął się kaskada wodną, przy której można przycupnąć, by kupić bilet. Chwilę

Katarzyna Berenika Miszczuk. Tajemnica Dąbrówki

Katarzyna Berenika Miszczuk, bazując na swoich doświadczeniach z pisaniem o świecie pełnym słowiańskich bóstw, wkracza w literaturę dziecięcą. Wkroczyła właściwie książką "Tajemnica domu w Bielinach", bo ta, prezentowana przeze mnie powieść, opisująca rodzinę Lipowskich jest kontynuacją wspomnianej powyżej. I mamy otóż mamę z czwórką dzieci, która zamieszkuje wspólnie z ciotką zmagającą się z chorobą Alzhaimera w Bielinach. Wsi, o której nawet mieszkańców mówią z lekkim przekąsem - "bo wiadomo jak to u nas". Owo "u nas" oznacza bowiem tajemnicze zjawiska, niemniej tajemnicze postaci i świat nie do końca taki jaki znany jest nam powszechnie. Jest on dzielony z domownikami, biedami, błędnymi ognikami i innymi stworzeniami, o których - z dużym zapałem - czyta w Bestiariuszu ośmioletnia Tosia. Jej mama wpadła na straszny, zdaniem dziewczynki pomysł. Szuka niani, która zajmie się nią (prawie dorosłą nią!) i maleńką Dąbrówką. Tosia robi wszystko, by odstraszyć k